- powiedział na spotkaniu z przedstawicielem "Gazety Uniwersyteckiej" były Przewodniczący SLD Krzysztof Janik. Z pedagogiem z zamiłowania, a politykiem z wyboru rozmawiał Michał Wojak.
Kiedy zaprasza się osobę znaną z pierwszych stron gazet można spodziewać się, że z racji obowiązków znacznie spóźni się ona na umówione spotkanie. Nic więc dziwnego, że przyjazd Krzysztofa Janika pół godziny przed czasem zaskoczył nie tylko leniwie gromadząca się jeszcze publiczność, ale i samych organizatorów debaty. Postanowiliśmy skorzystać z nadarzającej się okazji i porozmawiać z gościem na temat jego wspomnień związanych z Uniwersytetem Śląskim i poglądów na temat bieżącego stanu szkolnictwa wyższego.
Gazeta Uniwersytecka: Na Uniwersytecie Śląskim uzyskał Pan stopień doktora nauk politycznych. Później przez sześć lat pracował Pan tu, jako adiunkt. Zważywszy, że pochodzi Pan z Kielc, a studiował Pan w Krakowie, to związanie się ze Śląskiem może wydawać się dziwne.
Krzysztof Janik: Żeby to zrozumieć trzeba
Krzysztof Janik |
Jak wspomina Pan ten okres? Czy praca wykładowcy przypadła Panu do gustu?
Oczywiście, że tak. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej i dydaktyka zawsze była moją pasją. Nawet w polityce wszyscy mi mówią, że czasem jestem zbyt nauczycielski. Uniwersytet stanowił oazę spokoju intelektualnej i kulturalnej. Tu nie było takiego reżimu, jak w inny zakładach pracy. Pracowałem ze świetną młodzieżą. Uczyłem się Śląska, który różnił się od miejsc znanych mi wcześniej. A poza tym, jak na tamte warunki, dane mi było dobrze zarabiać.
Co więc spowodowało, że rozstał się Pan z Uniwersytetem?
Po sierpniu 1980 roku na fali tak zwanej socjalistycznej odnowy przypomniał sobie o mnie ruch młodzieżowy, który skłonił mnie do pracy w Warszawie. Przez pewien czas kontynuowałem swoja akademicką przygodę. Uczyłem studentów zaocznych, ale w pewnym momencie trzeba było wybrać pomiędzy polityką a uniwersytetem. Wybrałem to pierwsze.
Czy uważa Pan, że sposób kształcenia polskich studentów jest zgodny z zapotrzebowaniem rynku pracy i europejskimi standardami?
Nie mamy powodów do kompleksów. Generalnie poziom nauczania w Polsce jest wyższy. W rankingach europejskich plasujemy się na zupełnie przyzwoitych miejscach. Najważniejsze jest jednak to, że kiedyś w PRL-u studiował zaledwie, co dziesiąty młody człowiek. Dziś robi to, co trzeci, a sądzę, że nie jest to kres naszych możliwości. Postęp jest więc znaczny. Chciałbym, żeby w Polsce studia wyższe kończyło około czterdziestu procent populacji. Nie są one bowiem, tak jak kiedyś, przepustką do kariery i stabilizacji zawodowej, ale przepustką do życia. Jeden wykorzysta ją lepiej, drugi gorzej. Bez niej jednak sukces jest niemożliwy, dlatego tak ważne jest, aby kształciło się coraz więcej młodzieży.
Jak więc oceniłby Pan miejsce, jakie zajmuje w świecie polskie szkolnictwo wyższe? Pojawiają się opinie, że polska nauka znalazła się w trzeciej lidze.
Takie opinie są kłamliwe. Może nie znajdujemy się w ścisłej czołówce, ale na pewno nie mamy się, czego wstydzić. Na to zjawisko trzeba patrzeć dynamicznie. Nie da się jednoznacznie ocenić, gdzie znajduje się polska nauka. W porównaniu z jej dawnym stanem, jest to obszar publiczny, w którym nastąpił olbrzymi postęp.
Skąd zatem głosy, że polskie szkolnictwo znalazło się w kryzysie? Czy jest to przejaw pesymizmu, czy też rozpaczliwe wołanie o pomoc?
Na pewno jest to wołanie o pomoc i finansowe wsparcie, ale w mojej opinii jest to również lęk przed konkurencją. Obecnie mamy za mało środków na dydaktykę. Rozwinął się, coraz lepiej funkcjonujący, rynek prywatnych uczelni. Cześć uczonych jest zaniepokojona, bo to tej pory wystarczyło mieć tytuł profesora i nie było problemu. Boją się też młodzi ludzie, którzy sądzą, że ich drogi awansu się blokują. Chcemy przyjąć nowa ustawę o szkolnictwie po to, żeby im je otworzyć. O wartości człowieka na rynku nauki decyduje, bowiem nie tylko tytuł, ale także jego przebojowość, oryginalność myśli, ich użyteczność. Te obawy są po części uzasadnione, a po części stanowią sygnał, że w nowych warunkach nie wszyscy potrafią sprawnie sobie radzić.
Czy w Pana opinii ostatnia nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym była krokiem w dobrym kierunku poprawiającym los polskiego studenta?
Jeśli chodzi o pomoc polskim studentom to jesteśmy dopiero na początku długiej drogi. Trzy lata temu na ten cel przeznaczaliśmy sześćset pięćdziesiąt milionów złotych. W przyszłorocznym budżecie udało nam się wygospodarować półtora miliarda. Postęp jest więc wyraźny, ale wciąż, daleko niewystarczający.
Wielu przedstawicieli środowiska akademickiego jest niezadowolonych z poczynionych zmian. Mówi się, że poprawka do ustawy poczyniła więcej szkody niż pożytku. Nie sądzi Pan, że była ona błędem?
To jest spór związany z faktem, że staramy się porządkować całą politykę socjalną. Nie ukrywam, że często odbywa się to na zasadzie prób i błędów. Konsekwencją tego są również nieporozumienia dotyczące przyznawania stypendiów. Sądzimy, że z tej nowelizacji, przynajmniej z jej rozwiązań szczegółowych, trzeba się będzie wycofać. Być może jednak uda nam się stworzyć, jakieś nowe rozwiązania. W przyszłym roku przeprowadzony zostanie eksperyment nazywany przez nas Funduszem Edukacyjnym imienia Komisji Edukacji Narodowej. Będzie to prawdziwa innowacja, bo po raz pierwszy o podziale środków na stypendia zadecydują nie władze oświatowe, ale samorządowe. Zobaczymy, jak to będzie funkcjonowało. Być może to jest kierunek, w którym powinny iść dalsze zmiany.
Dziękuję za rozmowę