Z Pekinu chcemy jechać do stolicy Tybetu Lhasy. Jednak permit, kosztuje aż 200 dolarów od osoby. Maciek poznaje Francuzkę, która przyjechała akurat z Tybetu. Kobieta twierdzi, że permit możemy ominąć jadąc z Xiningu lub z Golmudu. Robimy naradę. Do Tybetu można lecieć samolotem z Pekinu (raz w tygodniu) a także z Chogqingu i z Chengdu w prowincji Sichuan. Bilet lotniczy z Pekinu plus permit jest dla nas za drogi. Droga lądowa prowadzi natomiast z Xiningu i Golmudu. Decydujemy się na Xining - stolica prowincji Qinghai. Tu jest i samolot i autobus do Lhasy.
Agencja hotelowa proponuje nam bilety kolejowe do tego miasta po 480 juanów. Poznaliśmy jednak z panią z Wenezueli, która przyjechała tu uczyć angielskiego. Mieszka w najtańszym pokoju, jest wprawdzie kapryśna i atakuje nas Polaków za kult Matki Boskiej, ale to kobieta uczynna. Instruuje dokładnie Anię i Maćka jak samemu kupić tańszy bilet. Na dworcu kolejowym Maciek kupuje nam bilety za 238 juanów od osoby. Wyruszamy w drogę rano. Cały dzień oglądamy Chiny z okna wagonu.
Za oknami zamożne chińskie wsie bo z czerwonej cegły. Na całej drodze bogate uprawy. Ludzie pracują na polach, czyszczą kanaliki, doglądają poletek ryżu, warzyw, kukurydzy. Całe zbocza pokryte tarasowymi pólkami. Mijamy słynne miasto Xian. Położone w środkowych Chinach było oknem na Zachód. W Xian zaczynał się słynny Jedwabny Szlak. Towary przewożone tą drogą a przede wszystkim chiński jedwab docierały do Rzymu i innych miast Europy. Obecnie największą atrakcją Xianu jest niedawno odkopana parotysięczna armia terakotowych żołnierzy. Za cesarzy z dynastii Han i Tang (618-907) tu znajdowało się administracyjne centrum Chin.
Z upływem dnia, teren pustynnieje, coraz więcej domów szarych z suszonego błota i coraz więcej dziur w lessowych zboczach. To jaskinie wygrzebane przez ludzi. Niektóre służą chyba za mieszkania albo magazyny bo widać obudowę z cegły inne robią wrażenie pustych od dawna. Takie jaskinie w Chinach Zachodnich i w Tybecie będziemy spotykać bardzo często. W niektórych jaskiniach mieszczą się niesłychanie stare i zabytkowe klasztory jak w Dunhuang.
Nocą była burza, spadł grad i śnieg, szczyty gór jeszcze długo w dzień były białe. Spaliśmy na siedząco, zmarzłem. Po 35 godzinach podróży jesteśmy w Xining. Znajdujemy dość tani hotel i zaczynamy szukać informacji. W hotelu nie mówią po angielsku więc jesteśmy zdani na siebie.
Po wizytach na lotnisku i poznaniu ofert autobusowych widać, że musimy jechać do Golmudu. Samolot poleci z Xining do Lhasy za tydzień a permitu nie da się tu ominąć. Kupujemy bilety kolejowe do Golmudu. Dzień oczekiwania spędzamy na wycieczce do uroczego buddyjskiego klasztoru Kumbum. Klasztor leży 25 kilometrów od Xining. To zespół kilkudziesięciu bardzo starych i świetnie zachowanych świątyń. Mnich przekazuje nam legendę, że tu Budda pojawił się sto tysięcy razy w liściach sakralnego drzewa. Dużo młodych lamów, dużo zwiedzających i wiernych - każdy płaci w kasie 15 juanów za wstęp. Niektóre świątynie opłaca się jeszcze dodatkowo. Najbardziej zorientowany w historii klasztoru Adam przekazuje nam wiele ciekawostek. Kiedyś klasztor i okolica należały do tybetańskiej części Amdo. Tu urodził się wielki reformator buddyjski, założyciel szkoły żółtych czapek Tsong Kampa.
Do Golmudu jedziemy przez pustynię szarą i pustą. Mijamy stacyjki gdzie stoi jeden mały domeczek z gliny i dyżurny z lizakiem. Czasem piach zakwita setkami kolorowych kwiatów. Podjeżdżamy bliżej, to nie kwiaty, to śmieci, papiery, torebki foliowe rozniesione przez wiatr. Taki widok zwiastuje, że zbliżamy się do osady z trzech, pięciu szarych domów z błota. Wreszcie widzę pustynię bez jednego ździebełka trawy. Goła ziemia. Potem widać oczka wodne, coraz częściej wyziera z ziemi woda. To solanka. Następnie niekończące się szeregi osadników z solanką. Między nimi olbrzymie puste jeszcze doły wyłożone folią. Tak suszy się tu sól. Stajemy w sporym miasteczku. Szare domy, ani jednej rośliny tylko stosy usypanej soli, wielkie jak piramidy egipskie. Bez przerwy wjeżdżają tam olbrzymie wywrotki pełne bieluteńkiej soli. Między domami prześwituje solanka tworząc solne błoto. Jak tu żyć? Takie miasto może się tylko przyśnić w koszmarach nocnych.
Po słonej pustyni zaczynają pojawiać się rośliny. Jeszcze tylko wielki więzień z wieżyczkami strażniczymi i wjeżdżamy w obszerną dolinę. Widzę owce, stada bydła, rzekę, poletka z nie koszonym jeszcze zbożem. Na północy szczyty gór pokryte śniegiem. Jesteśmy już niedaleko Golmudu. Tu skończy się szlak kolejowy. Dalej tylko pustynia i góry.
Muzułmanie w śród których siedzimy popijają ze słoików zieloną herbatę, dolewają wrzątku. Jak Chiny długie i szerokie nikt nie rozstaje się ze słoikiem herbaty. Chodzą z nimi po ulicy, do sklepów, po parku. My mamy przed sobą wodę mineralną. W każdą drogę zaopatrujemy się od nowa. Marcel nie pozwala pić wody nie przegotowanej. Ciągle powtarza: nie chcemy złapać ameby. Małgorzata od paru dni choruje, dołącza do niej Dawid i ja.
W Golmudzie stajemy w przyzwoitym hotelu (30 juanów nocleg). Ja biorę pokój z łazienką, cała grupa będzie się tu kąpać ale woda pojawi się dopiero wieczorem. Tu znajdujemy agencję, która oferuje nam rzeczywiście najtańszy przejazd do Lhasy. Bilet kosztuje 1660 juanów a więc nieco ponad 200 dolarów. W związku z tym, że to bilet także powrotny do Golmudu ostatecznie ustalamy kto jedzie dalej do Indii a kto wraca. Ci co wracają zostawiają w hotelowej przechowalni swoje bagaże. Jadą: Małgosia Nowak, Ania Szopa, Marta Hruzik, Maciej Chowaniok i Dawid Wacławczyk. Wraca Ania Kokot, Marcel Kwaśniak, Adam Sanocki i ja. Z czwórką goniących nas, którą prowadzi Piotr Antoniak, tracimy kontakt internetowy. Mieli nas dogonić w Ułan Bator, potem w Pekinie. Niestety nie udało się. Dopiero po powrocie do domu dowiadujemy się, że mieli wypadek w drodze z Erlan do Pekinu. W ich autobus uderzył z tyłu ciężarowy samochód. Musieli się cztery dni leczyć.
Golmud po mongolsku znaczy "spotkanie rzek''. Mieszka tu mniejszość mongolska i jeszcze kilka innych. Miasto leży na pustyni i czuje się to na każdym kroku. Przy pięknych centralnych promenadach rosną okazałe topole ale tylko dlatego, że urządzono tu specjalne kanaliki do ich nawadniania. Miasto duże o małym ruchu. Mało rowerów i ryksz. Świetne, jak wszędzie, jadłodajnie, bary, kafejki. W barze zamawiamy kurze udko z ryżem (10 juanów). Szef podaje nam ekstra wazę zupy z warzywami. Wszystko smaczne, pikantne ale nocą boli mnie brzuch.
W podróż do Lhasy kupujemy, chleb, zapasy wody i butle tlenowe. Po południu wsiadamy do sypialnego autobusu. Kierowca jeszcze jedzie tankować benzynę. Natychmiast obskakują nas natarczywi sprzedawcy wożący swe kioski na rowerach, ale wszyscy jesteśmy zaopatrzeni. Jedziemy. Do wieczora oglądamy świat pustynny i górzysty, szary jak cement. Godzinami nie widać śladu zwierza ani człowieka. Samochód nasz śmierdzi spalinami, trafiliśmy widocznie na starego grata. Leżymy na okropnie brudnych materacach i kołdrach. Jestem przy oknie, obok mnie leży Chińczyk, co chwilę charka i odsuwając szybę pluje przeze mnie. Przypominam sobie wtedy moje wskazówki dla studentów by każdy wzór kulturowy tubylców z wyrozumieniem akceptować. Nocą zaczyna się straszny ziąb, wszyscy naciągają na siebie te okropne kołdry. Wjeżdżamy w coraz wyższe góry.
Już Golmud jest położony wysoko bo 2 tysiące metrów nad poziom morza. Gdy dojeżdżamy do miasteczka Amdo jesteśmy już na wysokości 4800 m. n.p.m. nie przymierzając jak Mont Blanc. Zaczyna się choroba wysokościowa. Pierwsza Ania Kulik ma krwotok z nosa, potem ja. Przez dwie godziny bez przerwy wycieram krew. Boli mnie głowa. Przy każdym wysiłku serce wali jak oszalałe. Gdy kierowca kolejny raz w jakimś miasteczku naprawia autobus ledwo mam siły zawiązać sznurówki. Wysiadając, mam zawroty głowy, trzymam się autobusu. Jest tak krytycznie, że proszę Marcela na bok i przekazuję mu na wszelki wypadek moją ostatnią wolę.
Obok naszego, staje autobus z młodymi Japończykami. Wysiadają i połowa z nich kuca nad rowkiem z pomyjami jeden obok drugiego, długo wymiotują. Na przełęczy Tanggu-La osiągamy wysokość 5123 m.n.p.m. Z nami jedzie trzech poznanych w Golmudzie Europejczyków. Różnie reagujemy na coraz mniejszą zawartość tlenu w powietrzu i na zmianę ciśnienia. Jedni mają okropną biegunkę (kierowca na szczęście na każde zawołanie staje), inni rozsadzający czaszkę ból głowy, oczu, stawów, duszności, bóle w płucach z niedotlenienia. Wszystko to są objawy choroby wysokościowej. Zaczęła się - jak mówią przewodniki - gorączka tybetańska. Choroba nie daje nacieszyć się w pełni światem jaki widać z okna. Najczęściej jedziemy nad rzekami, otoczonymi zewsząd szczytami z białymi czapami śniegu. Czasem nie widać żywej duszy by nagle zobaczyć obfitą trawę z setkami zwierząt: owiec, kóz i jaków a także koni. Na zboczach od czasu do czasu można dojrzeć jurtę tybetańską, płaski szałas z brezentu, lub wioseczkę z kilkoma domkami z suszonej gliny. W miasteczkach, w których stajemy, oferują nam jedzenie i różne miejscowe wyroby rzemieślnicze. Tybetańscy górale noszą piękne stroje, kobiety wyróżniają się bogatymi ozdobami głowy i mnóstwem korali. Większość nie pozwala się fotografować. Z nikim nie można porozmawiać, bo nie znamy ich języka. Garną się jednak bardzo do turystów i zapraszają do swych pracowni.
Kolejny raz wspinamy się serpentynami na przełęcz, odkrywają się widoki urzekające gdy patrzysz w dal, ale przerażające gdy spojrzysz w przepaść. Nasz grat wspina się krok po kroku pod górę i trąbi zawzięcie na każdym zakręcie, by się nie spotkać z jadącymi serpentyną w dół. Przy zjeżdżaniu w dół strach chwyta za gardło, oby ten gruchot utrzymał się na drodze, oby nie zawiodły hamulce. Niektóre przepaście są tak głębokie, że jaki w dolinie wyglądają jak czarne drobinki.
Z winy fatalnego autobusu jechaliśmy trzy dni. Przedstawiciel agencji całą dobę oczekiwał nas na dworcu autobusowym. Odebrał nas i zakwaterował w przyzwoitym hotelu "Kirey". Miejsce w 3 osobowym pokoju kosztuje tu 25 juanów. Na podwórku jest prysznic z ciepłą wodą, za darmo piorą bieliznę, wieczorem można obejrzeć w stołówce występ zespołu ludowego. W hotelu towarzystwo międzynarodowe, ale większość to Japończycy i Koreańczycy.
Agencja, która się nami opiekuje, organizuje codziennie wycieczki do kolejnych klasztorów. Lhasa to święte miasto. Tu ściągają pątnicy z całego Tybetu. Poznać ich można i po strojach i po stale kręcących się w ich rękach młynkach modlitewnych. Jest ich na ulicach mnóstwo. Sprzedawcy i właściciele sklepów traktują ich wyjątkowo. Często widać jak podają im jedzenie lub pieniądze. Podobnie też traktują lamów, których spotyka się na każdym kroku. Pątnicy udają się przede wszystkim do najważniejszego klasztoru w centrum miasta Jokhang (Dżokhang). Tu włączają się w nieustannie krążący wokół klasztoru tłum i modlą się. Najbardziej gorliwi odbywają tą drogę co krok padając na ziemię. Widzę mężczyznę w sile wieku, który uparcie pada aż zdarł do krwi czoło. Budzi wokół szacunek, niektórzy podchodzą i wtykają mu pieniądze. W centralnym miejscu klasztoru mnóstwo pątników kłania się bóstwom padając wiele razy na posadzkę lub specjalne drewniane pomosty. W środku świątyni ludzie obchodzą liczne ołtarze składając datki, hatyki i modląc się. W klasztorze tym można wejść na dach z licznymi tarasami, z których roztaczają się niezapomniane widoki na całe miasto i okoliczne góry. Z klasztoru Jokhang droga prowadzi do Małego Jokhangu zwanego Ramoche i do świątyni leżącej obok zwanej Trepak Lakhang. Potem można odwiedzić mały klasztor na jeziorze Namtso oraz kilka klasztorów poza miastem takich jak: Sera, Drepung i Tsupru który jest siedzibą lamy Karmapy. Największą atrakcją dla turysty jest olbrzymi pałac Dalejlamy Potala położony na wzgórzu w centrum miasta. Tu znajduje się mnóstwo komnat różnego przeznaczenia. Największe wrażenie robią olbrzymie ołtarze z gigantycznymi figurami świętych i zasłużonych lamów oraz bardzo oryginalne malarstwo i wystrój wnętrz. Do zwiedzania udostępnia się tylko część pomieszczeń, większość jest w remoncie. U stóp pałacu na południowym jego stoku rozciąga się stare miasto i dawne mury obronne (...). Wracamy z niezapomnianego Tybetu. Jedna grupa pod kierownictwem Macieja Chowanioka przez Katmandu i Delhi druga przez Kazachstan.