Rembrandt w swym krakowskim "Krajobrazie z miłosiernym Samarytaninem" namalował drogę z Jerozolimy do Jerycha. Jest to leśna ścieżka wśród gęstwiny drzew gdzie na wilgotną omszałą ziemie poczynają spadać krople deszczu z nadciągającej burzy. Tymczasem droga z Jerozolimy jest pustynnym traktem biegnącym wśród obłych skał przysypanych lotnym piaskiem. Tu i ówdzie stadko kóz i owiec, czarny namiot beduina z nieodłączną anteną telewizyjną. Na skraju szosy nieruchome postacie patrzące dziwnym sposobem niewidzenia, niejako na przestrzał. Beduini.
Posuwamy się drogą na wschód. Niespodzianie góry judejskie się urywają, przed nami rozległa, zalana prażącym słońcem równina. Daleko na horyzoncie majaczą góry Moabu. Jesteśmy na dnie wielkiego rowu tektonicznego, depresji sięgającej 400 metrów poniżej poziomu mórz. Środkiem płynie Jordan. Sławne rzeki powinny być imponujące, a tu struga wody nie większa niż Rawa. Ale wystarczyło trochę wody, by po obu brzegach wykwitła roślinność bujna i soczysta. Tutaj pojmujemy, co znaczy woda, od niej zaczyna się wszelkie ludzkie bytowanie, dawniej i dziś. Woda - znak życia i znak oczyszczenia. To gdzieś tu, u brodu nieopodal Jerycha, Jan dokonywał pierwszego chrztu.
Wypływa Jordan daleko stąd, na północy, z Jeziora Tyberiadzkiego. Tutaj oglądamy jego koniec, choć jakoś inaczej niż to zwykle z rzekami bywa. Nie ma z rozmachem nakreślonej delty rzecznej, wspaniałego finiszu wchodzenia w morze. Jest najprzód jakieś grzęzawisko, a potem nieruchoma, gęsta od soli, zastygła tafla Morza Asfaltowego. Nic nad jego brzegami nie rośnie, tylko na powierzchni miejscami pływają fantastyczne kształty solnych chochołów na pamiątkę żony Lota.
Nad niegościnnym brzegiem Morza Martwego, w jaskiniach, jarach i rozpadlinach skalnych obrała sobie przed dwoma tysiącami lat swoją siedzibę niezwykła wspólnota. Pamięć o niej zaginęła zupełnie, dopiero w naszym stuleciu przez przypadek odkryto jej istnienie. Oto w jaskiniach tutejszych poczęto odnajdywać pod zwałami prochu i gruzu tajemnicze rękopisy, starannie poukładane w wiklinowych koszach i dzbanach, pochowane dwa tysiące lat temu niczym skarb najcenniejszy. To właśnie są owe teksty biblijne pomieszczone obecnie pod białą kopułą jerozolimskiego Przybytku Pisma. Znaleziono jeszcze coś: zapis reguły życia owej wspólnoty. Wyłania się z niego społeczność żyjąca we wspólnocie przypominającej klasztorną, przestrzegająca celibatu, surowej ascezy, gdzie dzień znaczony jest wspólnym posiłkiem chleba i wina, modlitwy, wspólnej lektury świętych pism, a wszystko to wpisane zostaje w wizję świata jako dziejów zmagania Synów Jasności z Synami Ciemności, dobra i zła. Wspólnotę esseńską - bo o niej mowa - obowiązywał ponadto nakaz przepisywania świętych ksiąg, jakby zapowiedź przyszłej pilności benedyktyńskiej.
Rozpoczęto szeroko zakrojone poszukiwania archeologiczne. W ruch poszły helikoptery, skoczkowie spadochronowi, sprzęt alpinistyczny. Przeszukuje się systematycznie stok po stoku, załom po załomie. Odnaleziono esseńską siedzibę - to właśnie jest Qumran. Dziś oglądać możemy architekturę ich domów: kuchnie, dormitoria, piekarnię i magazyny, cysterny na wodę, nawet warsztat garncarski. Spod ruin wydobyto także skryptorium wraz z ławami i pulpitami i resztkami atramentu. Odsłonięty został także dzień tamtoczesnego Holokaustu. Nastał, kiedy w Jerozolimie upadło powstanie, a rzymskie legiony z właściwą sobie systematycznością przystąpiły, zburzywszy świątynię, do pacyfikowania reszty kraju. Jedna po drugiej padały pozostałe warownie: Herodion, Masada, Qumran. Nie wiemy, co stało się z pobożnymi Synami Jasności; możemy się domyślać najgorszego. Nim jednak nadszedł ich koniec w 68 roku, zdołali pochować co mieli najcenniejszego: święte pisma. Ukryli je przemyślnie w okalającej Qumran jaskiniach. Tak przetrwały do naszych czasów, a i to nie jesteśmy pewni, czy odnaleziono już wszystkie. Coraz to przychodzi wiadomość o kolejnych znaleziskach.
Qumran jest miejscem szczególnym. Wystarczy przejść kilkaset metrów by znaleźć się wśród pustynnych skał, wśród wielkiej samotności i tak wielkiej ciszy, jakiej nie zna nasza zabiegana i gadatliwa cywilizacja. W ciszy Qumran sprawy tego świata nabierają innych proporcji. I rodzi się pytanie: czym byli Esseńczycy z Qumran dla Jana zwanego Chrzcicielem i czym byli dla najpierwszych chrześcijan?
Jedziemy dalej wzdłuż brzegów Morza Martwego. I oto wyrasta przed nami na wysokość 500 metrów samotna góra o płaskim niczym stół wierzchołku i pionowo stromych zboczach - niedostępna, potężna Masada. Dzisiaj na jej szczyt wjeżdżamy wygodnie kolejką linową. Kiedyś wspinano się z narajeniem życia ścieżką zwaną "wężową", a i obecnie niektórzy odważni próbują tej trudnej drogi. Masada jest naturalną fortecą nie do zdobycia. Na północnej ścianie góry król Herod Wielki zbudował sobie niezwykłą rezydencję: pałac łączący hellenistyczną elegancję i rzymski komfort z zaletami warowni. Na wykutych w skale tarasach widoczne są do dziś peristylowe kolumny, mozaiki, urządzenia kąpielowe, akwedukty i cysterny, mury obronne i baszty, słowem antyczny maison de plaisance i forteca zarazem. W zamyśle króla Masada miała być miejscem ostatniej obrony na wypadek gdyby jego losy polityczne zawiodły. Dziwna to i zagadkowa postać, Herod, małe królewiątko, zręcznie i rozpaczliwie lawirujący między dwiema potęgami: Egiptu z nienawidzącą go do żywego Kleopatrą oraz Rzymu Cezara, Antoniusza, Pompejusza, Oktawiana Augusta, wreszcie lokalnych konkurentów, na koniec własnego dworu i rodziny, wężowiska ambicji, intryg i czynów zbrodniczych. Umiejętny negocjator, żyjący w nieustannym zagrożeniu, przy tym nigdy do końca nie zaakceptowany przez własny naród, pamiętający mu jego idumejskie pochodzenie. Herod - człowiek o wielu twarzach: pobożny budowniczy świątyni jerozolimskiej, fundator pogańskich sanktuariów, inspirator nadmorskiej Cezarii z amfiteatrem i wykwintnym życiem artystycznym hellenistycznej metropolii, wreszcie założyciel warownego własnego grobowca-Herodionu, położonego w pobliżu Betlejem.
W Masadzie dochodzi do zdumiewającej rzeczy - zderzenia wdzięku hellenistycznej formy z surowością pustynnej natury i w tej dwoistości jest coś z tajemnicy Heroda.
Ale czas Masady miał dopiero nadejść w kilkadziesiąt lat po herodowej śmierci. Królewska warownia, dobrze zaopatrzona w żywność i wodę, stała się miejscem schronienia i obrony dla gromady powstańców żydowskich pod wodzą Eleazara Ben Jaira. Zabarykadowali się tutaj podczas gdy reszta kraju wraz z Jerozolimą już skapitulowały przed rzymskimi legionami Flawiusza Silvy. Bronili się desperacko przez trzy lata. Ślady pierścienia obozów rzymskich oblegających Masadę widoczne są do dziś. W końcu Rzymianie wzięli się na sposób. Usypali olbrzymi nasyp-rampę, sięgającą pod sam szczyt góry - imponujący wyczyn inżynierii wojskowej. Rampa stoi do dziś. Tędy podeszły machiny kruszące mury. Ogólny widok Masady.
Widząc, że nie ma ratunku a nazajutrz rozpocznie się szturm, ośmiuset obrońców Masady, mężczyźni, kobiety i dzieci popełniają zbiorowe samobójstwo: Wkraczając do zdobytej twierdzy, Rzymianie zastali wszystkich martwymi. Był rok 73.
Opisał sprawę z kronikarską rzeczowością Józef Flawiusz, zaś w ostatnich latach podczas prowadzonych i tutaj systematycznych prac wykopaliskowych odnaleziono jeszcze pod gruzami ciała 28 obrońców. Pochowano ich z honorami wojskowymi.
Po miejscu tym nie godzi się stąpać w turystycznym roztargnieniu. Jeśliby historię pojmować w kategoriach prefiguracji - ciągu zapowiedzi i spełnienia, to powstanie w Getcie Warszawskim ma swoją ideową paralelę w tragedii Masady. Spina je dwa tysiące lat losów irredenty. Dziś na szczycie Masady obchodzone jest Święto Światła - Hanuka oraz Bar Micwah, uroczyste wprowadzenie w dorosłe życie trzynastolatków. Widziałam taką ceremonię. Świętowała rodzina przybyła z daleka, pielgrzymująca tutaj do swych duchowych korzeni. Język hebrajski mieszał się z nowojorską angielszczyzną. I słyszałam słowa wypowiadane niczym zaklęcia: nigdy więciej Masady.