Ostatnimi czasy dość dużo mówi się na naszym Uniwersytecie o systemie oceny młodej kadry i o ewentualnych rotacjach naszych młodszych kolegów, asystentów czy adiunktów. To problem poważny, ale skupieni wyłącznie na nim nie zauważamy, iż jest i inny, kto wie czy nie ważniejszy problem decydujący o przyszłości Uniwersytetu. Jest to problem przyszłości profesury. Z uporem maniaka powtarzam już od wielu lat, że Uniwersytet stoi swoją profesurą i tyle jest i będzie wart ile warta będzie jego profesura. Tym razem, bez tonu alarmistycznego, ale w sposób bardzo poważny chce postawič to ważne pytanie - jaka jest dziś pozycja profesury w naszym Uniwersytecie i jaka jest przyszłość jej w najbliższych latach. Moja ocena jest może pesymistyczna, ale to ona może doprowadzić wreszcie do jakichś zmian, bowiem wszelkie oceny pozytywne ( a przeważnie formułowane są one grubo na wyrost) prowadzą do znanego w medycynie zjawiska pozornej poprawy następującej przed agonią. Nie wolno więc uspokajać się tym, że jeszcze nie umieramy, a myśleć trzeba trzeźwo o obecnym stanie i przyszłości. Może ten tekst, pisany celowo z chęcią wywołania szerokiej refleksji obudzi społeczność akademicką, może ktoś wreszcie zdobędzie się na odwagę i podejmie dyskusję.
Profesura naszego Uniwersytetu jest mało liczna, nie najmłodsza, nie dość tego, zdarzają się odejścia profesorów do innych uczelni, co powoduje, że na niektórych wydziałach (i to także tych dużych, mających pełne prawa akademickie) sytuacja zaczyna być alarmująca. Mnożą się nam nad miarę profesury uniwersyteckie, zaś mało mamy nowych profesur tytularnych. A trzeba przypomnieć, że profesura uniwersytecka to w polskich warunkach równo połowa zawodowej kariery uczonego. Między magisterium a profesurą uniwersytecką jest ten sam dystans (jeśli wziąć pod uwagę typ procedur awansowych opartych na procedurach recenzyjnych) co między profesurą uniwersytecką a tytularna profesurą zwyczajną. Niech nas więc nie uspokaja fakt, że coraz liczniejsi koledzy piszą sobie na wizytówkach Prof. dr hab. (choć poprawnie winno być - Dr hab. Prof. U. Śl. ) bo to wcale nie świadczy o rozwoju profesury. Przypomnijmy bowiem, iż zarówno dla pełnych uprawnień akademickich (a więc praw do doktoryzowania i habilitowania) jak dla swoistego modelu moralnego uczonego liczy się tylko profesura tytularna, dobrze jeśli uwieńczona późniejszym uzwyczajnieniem. Obawiam się, że ten fakt nie jest dostatecznie dobrze rozumiany ani przez Uniwersytet jako całość (wystarczy prześledzić stopnie i tytuły członków Senatu by zrozumieć, dlaczego milczy się na ten temat) ani przez wydziały, gdzie można dokładnie prześledzić stan kadry profesorskiej w poszczególnych instytutach czy katedrach. Kilkakrotnie próbowałem rozpocząć dyskusje na ten temat, zawsze się okazywało, że ktoś konkretny pomyśli, że Wódz się go czepia, że idzie o kogoś konkretnego, że nie trzeba nikogo obrażać. Uważam, że trzeba dyskutować nad problemem, a nie nad konkretnymi osobami, choć oczywiście działania Uczelni winny być konkretne i wówczas dotyczyć będą konkretnych osób.
Zagrożenie utratą pełnych praw akademickich jest widoczne w wielu dyscyplinach i należy się z taką ewentualnością liczyć. Na to by spać spokojnie trzeba mieć profesorów tytularnych co najmniej o jedną trzecią więcej niźli tego wymagają przepisy. I teraz powiedzmy smutną prawdę - takie sytuacje należą w naszym Uniwersytecie do rzadkości i dlatego problem trzeba potraktować jako fundamentalny dla przyszłości naszego Uniwersytetu. Nie jesteśmy już Uniwersytetem młodym (takim się więcej wybacza), winniśmy też przejąć na siebie funkcje kształcenia kadry profesorskiej dla innych, młodszych, ale cóż tu o tym mówić, gdy sami znajdujemy się w sytuacji zagrożenia.
Jest jeszcze i inna kwestia - zagadnienie to ta ma pewien aspekt moralny, polegający na widocznym gołym okiem niedowartościowaniu w naszym Uniwersytecie pełnej kariery akademickiej i próbie samooszukiwania się, iż profesura uniwersyteckie to już finalne osiągnięcie uczonego. Nie dość, że się sami oszukujemy to jeszcze osłabiamy motywację tych kolegów, którzy nie zatrzymali się w rozwoju i przy pewnym skupieniu na pracy naukowej mogliby sięgnąć po profesury tytularne.
Trzeba więc rozpocząć poważną dyskusję i poszukać rozwiązań systemowych, które w przyszłości mogłyby zaowocować większą ilością profesur tytularnych, a w konsekwencji ugruntowałyby akademicki prestiż Uniwersytetu.
Tytułem próby (bo poważne rozwiązania mogą pojawić się po szerokiej dyskusji - ale od czegoś trzeba zacząć) chciałbym zaproponować kilka rozwiązań.
Najpierw wyraźnie trzeba dowartościować profesurę i to tak finansowo (to akurat jest w naszym Uniwersytecie najmniejszy z problemów, biorąc pod uwagę procent profesury w całym korpusie akademickim Uczelni) jak i symbolicznie. Trzeba wreszcie zbudować pewien moralny model pełnej kariery akademickiej uczonego od asystentury po zwyczajną profesurę tytularną. Taki model premiowałby awanse i dążenie do coraz lepszej pracy badawczej.
Druga propozycja dotyczy zbudowania systemu wsparcia dla tych kolegów, którzy w swym rozwoju potrafią zgromadzić dorobek naukowy pozwalający na staranie się o profesurę tytularną. Może to polegać np. na stworzeniu akademickiego obyczaju proponowania profesorom uniwersyteckim rocznych urlopów naukowych na dokończenie jakiejś ważnej pracy (wiadomo, że w różnych dyscyplinach różnie zdefiniowane są owe wymogi dokonań naukowych uznawane za wystarczające do wystąpienia z wnioskiem o profesurę tytularną) czy napisanie książki.
Trzecia propozycja dotyczy głównie tych dziedzin, gdzie rozwój naukowy zależy od poważnego wsparcia logistycznego (aparatura, konieczne staże zagraniczne, prowadzenie badań za granicą itp. ). Należałoby na każdym z takich wydziałów dokonać przeglądu potrzeb i później jawnie określić propozycje, tym razem każdorazowo indywidualnie w stosunku do każdego. Byłyby to swoiste indywidualne programy wsparcia logistycznego.
Kolejna propozycja dotyczy raczej wydziałów humanistycznych. Często się zdarza się, iż elementem hamującym starania o profesury tytularne jest zbyt mała liczba publikacji w okresie po habilitacji. Nie należy sprawy sprowadzać tylko do braku tzw. książki profesorskiej, choć to oczywiście bardzo ważne, ale do ogólnej liczby publikacji po habilitacji, do jakości tych publikacji i oczywiście do rodzaju wydawnictwa czy czasopisma gdzie habilitacja została opublikowana. Dla przykładu można mieć 5 dużych artykułów opublikowanych w poważnych czasopismach zagranicznych (pracujących w cyklu recenzyjnym) i to wystarczy i można mieć 15 czy 20 publikacji w Katowicach i to może nie wystarczyć. Podkreślam to bo nie chciałbym by sprawę sprowadzono jedynie do liczby publikacji czy tez owej książki profesorskiej. W humanistyce zdarza się często, że wielu kolegów jak gdyby zatrzymuje się w rozwoju po habilitacji (może to też efekt owego "defektu moralnego" naszego Uniwersytetu - braku moralnego modelu pełnej kariery akademickiej) stąd proponuję, by zbudować system zachęt do publikowania, a zwłaszcza do publikowania w poważnych czasopismach i wydawnictwach zagranicznych. Może byłby tu potrzebny swoisty koleżeński tutoring, pomoc we wskazaniu możliwości publikacji, w wyjaśnieniu warunków na jakich poważne wydawnictwa przyjmują teksty, pomoc redakcyjna itp. Trzeba by ułatwić takim kolegom pomoc językową (adiustację, korekty itp. ). Czasem trzeba znaleźć środki na pomoc w publikacji w renomowanych czasopismach.
Wreszcie nie należy lekceważyć publikacji w kraju, choć wolałbym, by nie była to pomoc w publikacji własnego tekstu w książce zbiorowej pod własną redakcją i wydanej w naszym własnym wydawnictwie uniwersyteckim, choć niestety to zdarza się dość często.
Taki program musiałby być, co oczywiste, wyraźnie zindywidualizowany, musiałby dokonywać się w atmosferze swoistej solidarności profesorskiej i oczywiście w niczym nie mógłby naruszać pełnej samodzielności wykonania pracy intelektualnej.
Wspomniałem o kilku propozycjach, które są tylko przykładami i mogą posłużyć rozpoczęciu dyskusji. Takie dyskusje winny, moim zdaniem odbyć się najpierw w instytutach i katedrach (tam widać najlepiej, a przy tym nikt z kolegów nie będzie urażony na tym poziomie dyskusji, wszyscy się bowiem dobrze znają), potem na wydziałach (i to wydaje mi się ważnym i niezbywalnym obowiązkiem dziekanów, którzy dziś niestety są często raczej administratorami wydziałów niźli przewodnikami rozwoju naukowego) i wreszcie na poziomie uczelni. Byłby to ważny element debaty nad przyszłością Uniwersytetu, bowiem ta przyszłość zależy od przyszłości profesury.