Moje mongolskie peregrynacje

W obcej stronie - takiej jak Mongolia - człowieka nawet dobrze przygotowanego czeka mnóstwo niespodzianek, ponieważ nasza wyobraźnia rozmija się z tamtejszymi realiami.

Szczególnie zapamiętałem moją pierwszą wycieczkę w step mongolski. O piątej rano podrywa mnie z łóżka Monhżargał. Wyszliśmy przed blok, a przy nowiutkim łaziku czeka już wianuszek ludzi: dzieci, kobiety, starsi. Pomyślałem, że nas odprowadzają. W samochodzie nakrytym brezentem siedzi czterdziestoletni wysoki kierowca. Wszyscy oczekują, aż ja - honorowy gość (zapłaciłem za benzynę) - wybiorę sobie miejsce. Zachęcają gorąco. Siadam z tyłu po prawej przy drzwiach. ''Odprowadzający'' także zaczęli wsiadać. Było coraz tłoczniej - pomyślałem, że bijemy rekord świata. Weszli wszyscy. Jechaliśmy właściwie po barany (do kuzyna Monho), bo w Ułan Bator panował głód. Zadawałem sobie więc nieśmiało pytanie: a gdzie my te barany pomieścimy?

Ruszyliśmy. Na rogatkach stolicy punkt policyjny i sanitarny. Odprawa jak na granicy - przeszła szczęśliwie (choć nie wiem, dlaczego musiałem schylić głowę przed wzrokiem tamtejszej ''władzy''). Przejechaliśmy może z dziesięć kilometrów i skończył się asfalt. Zaczął się step, nie było odtąd żadnych dróg w naszym rozumieniu. Dalej ciągnął się tylko szlak przy kablu telefonicznym.

Kierowca wykorzystywał każdy równy odcinek i rozpędzał łazika do sześćdziesiątki, i zawsze kończyło się to dołkiem lub kamieniem. Samochód wyskakiwał w powietrze. Waliłem głową w plandekę lub żelazny pręt nad nią i poprawiałem ramieniem blaszane drzwi. Po godzinie byłem kompletnie poobijany. Ściśnięty, zduszony, obijany i podrzucany wołałem, by opanowali kierowcę, ale dla nich wszystko toczyło się normalnie. Minęła godzina, dwie, a koszmarna droga była coraz gorsza. Wiele razy wzywałem Monhżargała, by stanąć i odpocząć, ale udawał, że nie słyszy. A może kierowca był tak ważny, że wolno mu poniewierać ludźmi ile tylko chce. Całą drogę myślałem, dlaczego nikt nie odrzuca na bok kamieni wielkości głowy, na które wpadaliśmy co kilkadziesiąt metrów. Ale to pytanie pozostało bez odpowiedzi. Było już okropnie gorąco, gdy nagle stanęliśmy. Wszyscy rzucili się do siusiania. Kobiety i dzieci z tyłu, a mężczyźni na przodzie łazika. Byłem onieśmielony, bo staliśmy w stepie równym jak stół, ni dołka ni krzaczka, a trawkę ledwo widać. Chciałem się więc oddalić. Ruszyłem do przodu. Ludzie szybko załatwili swoje sprawy i stanęli grupką przed samochodem. Mongołowie ludek wesoły - coś ktoś powiedział i zaczęli się śmiać jak szaleni z nieśmiałego Europejczyka. Więc ruszyłem jeszcze dalej. Szedłem tak daleko, aż zanikły wesołe głosy. Nagle popełzło coś pod nogami, a ja byłem w sandałach.

- Przez głupi wstyd wdepnę na jakiegoś gada.

Wróciłem z mocnym postanowieniem, że na następnych przystankach zaakceptuję miejscowy obyczaj.

Znów czekają na mnie z wsiadaniem do samochodu. Ja wybieram teraz miejsce w środku tylnego siedzenia. Ludzie się sadowią - na tylnym siedzeniu czworo, na przednim czworo obróconych do mnie i czworo do przodu, dzieci na kolanach. Na przeciw mnie siadła młoda kobieta. Ktoś ją z przodu pocisnął i moje kolano znalazło się pod jej spódnicę. Chciałem się koniecznie wycofać, no bo nigdy w takiej pozycji nie jechałem, ale było za późno. Samochód ruszył i nikt na takie głupstwa nie zwracał uwagi. Nie wiem, co ta kobieta myślała, ale ja czułem się skonsternowany.

Jechaliśmy do kuzyna Monhżargała. Upał był straszny. W południe temperatura sięgała czterdziestu stopni. Znaliśmy jedynie orientacyjnie rejon, gdzie kuzyn mógł wypasać stada. Szukaliśmy go więc po stepie kierowani intuicją. Samochód jechał po tak dziewiczym terenie, że nie było najmniejszego śladu ni drogi, ni słupów telegraficznych. Wszyscy wypatrywali białego punktu na horyzoncie. Wreszcie jest - jurta. Podjeżdżamy ale to nie kuzyn. Pasterz towarzyszy kobiecie przy dojeniu kobyły. Na nasz widok wchodzi do jurty i wynosi z niej dzbanek mleka. Następuje wymiana informacji. Gospodarz nalewa pierwsza miseczkę i częstuje najbardziej wyróżnioną osobę - już wie, że jestem obcokrajowcem. Odmawiam. Wprawdzie chce mi się pić ale nie piję ciepłego mleka wprost od kobyły. Ludzie wypili po miseczce, idzie następna kolejka, a ja uparcie odmawiam. - Przecież chciałeś spróbować kumysu - zapytał Monho. Dopiero wtedy wyjaśniło się, że oni piją kumys, a tylko ja tego nie zrozumiałem. Okazuje się, że kumys to zwykłe kwaśne końskie mleko, wyśmienite i niezastąpione na stepie. Ale byłem pewny, że ma konsystencję mleka kwaśnego czyli jest gęste. Tymczasem podawano mi zwykłe mleko. Okazało się, że kumys kwasi się w wielkiej trzystulitrowej beczce zrobionej ze skóry wołowej zawieszonej za nogi u sufitu jurty. Obejrzałem to dokładnie. Młoda silna kobieta doi kobyły i ciągle do tej beki dolewa świeże mleko. Tymczasem przy beczce stoi stara Mongołka i rusza drewnianym pływakiem, jak by masło robiła w masielnicy. Wykonuje takich ruchów - jak obliczają - tysiąc dziennie, tak że kumys ma konsystencję świeżutkiego mleka. Odtąd na stepie wypijałem wiele litrów kumysu dziennie.

Miły gospodarz wypalił z miastowymi papierosa i pokazał gdzie szukać naszego kuzyna. Mijaliśmy górkę za górką. Co godzinę trafiamy na kolejną jurtę. Jedna do drugiej podobna i wszędzie gościnnie traktowano nas kumysem, ale nikt nie mógł wskazać nam koczowiska kuzyna. Błądziliśmy, narzekaliśmy, ale po tej drodze- niedrodze działy się ciągle rzeczy ciekawe.

Oto jedziemy, a na dnie wyschłego jeziorka stoi rodzina żurawi, za chwilę następne i następne, po dwustu metrach widzę jakiś słupek, to stoi wielki orzeł birkut, pozwala nam przejechać obok siebie i nie zrywa się do lotu. Może ma jakąś zdobycz, bo stoi na czarnym kopczyku. Przez całą prawie drogę umykają przed samochodem do nor susliki, małe, cętkowane, wielkości wiewiórki popielate gryzonie. Setki, tysiące suslików. Pędzi taki do nory, a ogonek trzyma w powietrzu jak antenkę. Ale oto mijamy leżącego na słońcu świstaka (po mongolsku tarbagan). Płaski, rozleniwiony ma przed nosem dużą norę, którą latami powiększa - może tam umknąć w sekundę. Leży jednak taki dostojny, dziesięciokilowy, ignoruje samochód, więc widać go doskonale. Trawa na takich kopcach mocniej się zieleni, więc kolonie świstaków dostrzec można z bardzo daleka. Kiedy spotka się tarbagana, już wiadomo, że niedaleko jest cała kolonia. W kolonii zaś - na widok samochodu - zawsze któryś podniesie się na dwie łapki i zaczyna poświstywać. Młodsze, ciekawskie, natychmiast podnoszą się i wtórują strażnikowi. Tak, że cała kolonia zaczyna rozbrzmiewać ostrzegawczymi gwizdami. Gdy się zbyt blisko podjedzie, rodzina kryje się w norze. Mijamy kolonię za kolonią, nagle spłoszyliśmy lisa. Podbiegł na bok, przystaje i ogląda nas. Jest rudy, dorodny - widać ma tu żeru dostatek.

Co jakiś czas mijamy zasuszone zwierzęta - to owca, to krowa, to koza, wszędzie też błyszczą jakieś kości, jakieś czaszki. Gorąco, powietrze drży, sierpniowy upał wypił wodę. Rzeczki i jeziorka wyschły. Czasem mijamy większe wyschnięte jezioro o białym dnie - domyślam się, że to sól.

Parę razy w ciągu dnia samochód podjeżdżał do dużej kupy kamieni i dzieciom wkładano coś do rąk, by to wyrzuciły przez okno. Z początku wyglądało to, jak by ktoś resztki jedzenia wyrzucał na zewnątrz. Wreszcie zrozumiałem, że to obo - magiczne miejsce. Tam od wieków składa się ofiary, by pozyskać życzliwość demonów. Nie można tego miejsca ignorować. Od wieków też przechodnie rzucają tu różne przedmioty. Ofiarą może być pieniążek, wstążka, patyk czy inna część garderoby, papier, ale najczęściej jest nią kamień. Jeśli jednak człowiek nic nie ma przy sobie, może rzucić własny włos. Ofiarą może więc być wszystko. Kiedy natarczywie pytałem o obo, podwieziono mnie na drugi dzień pod dziwne miejsce - wielkie obo na skrzyżowaniu dróg. Stała tam figura brzemiennej kobiety wykuta w kamieniu. Takie kamienne baby można spotkać także na stepach ukraińskich (widziałem ich kilka w Kijowie), ale ta była olbrzymia. Owijały ją setki jedwabnych chińskich szali. Jedne - na samym wierzchu - nowiuteńkie i piękne, inne stare, brudne, zniszczone od deszczu i wiatru. Okrywały babę warstwą grubą na kilkanaście centymetrów. Pod szale ludzie wtykają papierowe pieniądze. Otrzymałem taki pieniążek od Monhżargała. Opierałem się przed złożeniem ofiary, ale mnie przekonał: - Zrób to, żeby się twoje badania powiodły. Skała-baba została otoczona murem zbudowanym z cegieł z zielonej herbaty chińskiej, wysokim na metr i więcej, w środku kręgu stały lub leżały setki butelek wódki i mnóstwo rozpuszczonego masła. By złożyć pieniążka, skakałem po wystających kamieniach, które jak by pływały w tłuszczu. Na zewnątrz muru z herbaty stała piramida muterek, śrub, kluczy, kombinerek i różnych innych metalowych części, jakie składają przejeżdżający kierowcy ciężarówek. Moi współpasażerowie składali tu swoje dary, a najstarszy postawił elegancką flaszkę zagranicznej wódki.

Tu zanotowałem to, czego szukałem - współczesną legendę. Kierowca patrząc na tyle butelek wódki opowiedział, że niedawno zachorował szofer z Ułan Bator. Żaden lekarz nie wiedział co mu jest a choroba posuwała się i nie mógł już wstać. Wezwano więc lamę. Lama powiedział, że chory sam wie co zrobił i wyzdrowieje, kiedy to co zabrał odda osobiście. Wtedy kierowca przypomniał sobie, że zabrał pół litra wódki spod tego ważnego obo. Matka kupiła identyczną flaszkę wódki, koledzy przywieźli go na miejsce i oddał półlitrówkę - dopiero wtedy wyzdrowiał.

Do wieczora szukaliśmy kuzyna i w końcu zatrzymaliśmy się na nocleg przy obcej jurcie. Stało tu około 150 koni, 50 krów i 250 owiec. Gospodarze nie przyjęli nas kumysem, bo byli zajęci. Jeden z ogierów chciał uprowadzić kilka swoich klaczy w step. Kiedy uciekał, za nim ruszały klacze, właściciele podnosili alarm i kto żyw wsiadał na konia i zastawiał drogę uciekinierom. Jeden z Mongołów pędził nawet za nimi na motocyklu. Nagnane konie postały kilkanaście minut w tabunie i znów ruszały galopem w step, i znów zaczynała się szalona za nimi pogoń. Podziwialiśmy przez chwilę to widowisko, a potem nasi ludzie zaczęli krzątać się koło ogniska. Na stepie pali się wysuszonym łajnem. Łajno owcze leżało tuż obok i to grubą warstwą, gdyż owce nocują stale w jednym miejscu.

Monhżargał - zapalony myśliwy - wziął małokalibrowy karabinek i ruszyliśmy na świstaki. Od dwóch dni trwał już sezon myśliwski na te płochliwe zwierzaki. Spotkać świstaka łatwo, jednak ubić go to wielka sztuka. By podejść na strzał Mongołowie używają dwóch koni. Myśliwy prowadzi je idąc w środku i kiedy podejdzie na odległość strzału zatrzymuje konie i strzela. Musi trafić kulą w łeb, wtedy zwierz zostaje na miejscu, inaczej ucieknie. Raniony nawet śmiertelnie zawsze wpadnie do nory i tam się zmarnuje. Drugi sposób to biała płachta naciągnięta jak żagiel z wystającym prętem ze wstążkami. Płótno zakrywa myśliwego, który się skrada, a świstak - ciekawskie zwierzę - przygląda się furkocącym na wietrze wstążkom. Ta ciekawość gubi świstaka. My nie mieliśmy ani koni ani płótna, więc został trzeci sposób. Podeszliśmy do widocznego z daleka zielonego kopczyka. Stary świstak podniósł się na dwie łapy, ostrzegł stado i smyknął do nory. Monhżargal podchodził pięćdziesiąt kroków do kopca, kładł się na ziemi, ja obok i czekaliśmy z gotowym do strzału karabinkiem, aż ciekawski samiec wystawi łeb. Pierwszy wystawił głowę po dwudziestu minutach, ale spojrzał i natychmiast zniknął. Nie dał szansy myśliwemu, był zbyt płochliwy. Przechodziliśmy tak od kopca do kopca. Kiedy tak leżałem przyciśnięty do trawki w bezruchu, coś mi wskoczyło na rękę tuż przy twarzy. Było wielkie, zielone i przerażające. Odrzuciłem to coś na bok i zerwałem się z miejsca. Pierwszy raz zobaczyłem tak gigantycznego konika polnego. Monho tarzał się od śmiechu i w końcu pokazał mi, jakie to stworzonko bezskrzydłe jest miłe, łagodne i piękne. Chińczycy ponoć wypijają taką zdobycz na surowo, jak jajko.

Polowanie zakończyło się sukcesem. Padły dwa świstaki, ledwo je donieśliśmy i natychmiast jeden poszedł na pieczenie. W ognisku już czekały dwa duże głazy rozpalone jak do łaźni. Pomocnicy wykopali w ziemi dołek, wypatroszyli świstaka i włożyli do środka dwa gorące kamienie. Obwiązany sznurkiem świstak został przysypany w dołku ziemią i piekł się w sosie własnym. Jedliśmy go dopiero rano, mięso było pyszne. Zajęcia wieczorowe przeciągnęły się. Kobiety i dzieci poszły gościnnie spać do jurty, a dla mnie rozbito namiot. Położyłem się spać na szarej macie przyniesionej z jurty i natychmiast zasnąłem. Nie zabrałem nic do okrycia, a to był ciężki błąd. Spałem w lekkim odzieniu. Obudziłem się nocą. Było ciemno i okropnie zimno. Obok mnie na wyciągnięcie ręki spał Monho, ale wstyd mi było pchać się do niego. Marzłem coraz bardziej. W końcu zimno było tak dokuczliwe, że jeszcze nigdy w życiu z chłodu tak nie cierpiałem. Byliśmy dość wysoko w górach (znacznie powyżej dwóch tysięcy metrów). Temperatura spadła - moim zdaniem - prawie do zera. Ten przeskok z czterdziestu stopni dniem prawie do zera nad ranem wstrząsnął mną. Leżałem, dygotałem i chuchałem za koszulę, by się ogrzać własnym oddechem, ale to nie pomagało. Co usnąłem na kilkanaście sekund, to budziłem się od zimna jak uderzony biczem. Zaczęło jaśnieć, a ja ciągle cierpiałem. Gdzieś o czwartej nie mogłem już wytrzymać i wyszedłem z namiotu by pobiegać. Zrobiłem ledwie kilkanaście kroków i nagle spod jurty podniosły się dwa duże psy. Nie zauważyłem ich wieczorem. Teraz byłem sam, bez kija, a one ruszyły do mnie. Nastraszyły mnie ogromnie. Przeczuwałem najgorsze. Stałem jak kołek - sparaliżowany. Psy bez ujadania podeszły do mnie, obwąchały i bez żadnej agresji przyglądały się, co zamierzam. Nie ufając im, wycofałem się w step. Zacząłem biec, coraz szybciej i dalej. Ubiegłem tak z półtora kilometra i nagle zobaczyłem ogromną kolonię świstaków. Wszystkie, ile ich było, wyszły o tej porze z nor na żerowisko. Żarły zapalczywie trawę. Kiedy się zbliżałem coraz bardziej świstały. Całe rodziny stawały na tylnych nogach i świstały. Dopuszczały mnie na kilkadziesiąt metrów i wskakiwały do nor. Byłem już w połowie tej kolonii, kiedy zniknęły wszystkie. Przechodząc, usłyszałem pod ziemią świstanie. Zatrzymałem się nad tym świstaczem i próbowałem go naśladować. W jakimś momencie musiało mi się to udać, bo z lewa i z prawa zaczęły mi odpowiadać świstaki z innych nor. Potem zaczęły wychodzić najmłodsze. Wychodziły coraz śmielej i prowadziły ze mną muzyczny dialog. Stałem w miejscu jak słupek i tylko świstałem. Po kilkunastu minutach wysypało się mrowie tych zwierząt. Wyszły także stare. Miałem widowisko niebywałe. Nawet w zasięgu rzutu kamieniem stały i obserwowały mnie odpowiadając na mój sygnał. Najpierw świsnąłem ja, potem jednym chórem świstaki i chwila ciszy, oczekiwały, nasłuchiwały i znów ja. Co śmielsze zaczęły żerować. Odpowiadały jednak na mój sygnał nawet z pełnym pyszczkiem. Rano przyjechał młody Mongoł i zaprosił nas do jurty za wzgórzem. Był to syn naszego poszukiwanego kuzyna od baranów. Doniesiono mu - bo wieści szybko się rozchodzą po sąsiadach - że jedziemy do nich. Ale jego ojciec parę dni wcześniej poszedł z owcami i krowami dalej. Synowi zostawił tabun koni. Młody Mongoł wrócił z wojska, niedawno pojął żoną i to było jego pierwsze samodzielne koczowisko. Jego jurta była nowa i śliczna. W środku stało pięknie malowane łóżko (na którym usiadł nasz kierowca i natychmiast się rozleciało) dwie skrzynie, nowe maty do siedzenia. Młodzi przebrani w paradny strój czekali z kumysem. Po porannej biesiadzie zabrali się do codziennych obowiązków. Ona doiła kobyły, a mąż jej towarzyszył. Konie pasły się nocą po rosie. W ciągu dnia stały przy jurcie. Obowiązywał tu pewien porządek koński. Wałachy stały smutne pojedynczo lub po dwa trzy z dala od jurty, nieraz z osiemset metrów. Pięćdziesiąt kroków od jurty leżała długa na osiemdziesiąt metrów lina przywiązana do dwóch kołków. Do liny przywiązywano na krótkich rzemykach źrebaki, tak by nie mogły ssać matek. Źrebak taki z początku się opierał - stał i dźwigał linę, aż zmęczony kładł się. Wokół źrebaków gromadziły się kołem ich matki. Gromadę dziesięciu, piętnastu klaczy obchodził ciągle aktywny i zazdrosny ogier (a stado miało dziesięć ogierów). Taki rodzinny krąg wygląda jak jego harem.

Dojenie kobył to bardzo uciążliwa praca i ma pewną specyfikę. Mężczyzna podchodzi do klaczy, wyciąga ją z kręgu, a równocześnie odwiązuje jej źrebaka. Źrebak natychmiast chce ssać. Mężczyzna dopuszcza go do wymienia na tyle, by uderzył głową kilka razy w wymię i pobudził kobyłę do puszczenia mleka, ale nie pozwala mu ssać, trzymając go jednak przy boku matki. W tym czasie kobieta stawia sobie na kolanie skopiec i rozpoczyna prawą ręką dojenie. Trwa ono krótko. Odniosłem wrażenie, że jednorazowo doi pół szklanki, a może szklankę mleka. Źrebię jest na powrót wiązane, a klacz wraca do swego kręgu i kiwa bez przerwy łbem, oganiając się od jadowitych much i gzów. Mężczyzna wyprowadza kolejną klacz i jej malca.

Jurta stała przy źródełku, które ledwie, ledwie sączyło swoją wodę. Woda wlewała się do sadzawki rozdeptanej przez konie. Kolejno - wedle hierarchii w stadzie- podchodził ogier ze swoim haremem i najpierw konie piły. Właściwie sączyły brudną wodę która cienką warstwą pokrywała to błotko. Po zaspokojeniu pragnienia, a trwało do dość długo, wchodziły wszystkie do bajorka, tworzyły znów krąg i pryskały się rozkosznym błotkiem. Stałyby tak cały dzień, ale trzeba było puścić następne. Młody Mongoł pokrzykiwał na ogiera, by opuścił poidło. W końcu konisko z ociąganiem wychodziło, a za nim sznurem klacze. Kiedy stanęły na swoim miejscu przy źrebakach, następny ogier ruszał do błota, a za nim jego kobyły.

Moi współpasażerowie schronili się przed słońcem do jurty, a ja towarzyszyłem dojącym i zadawałem im niekończące się pytania. Moje notatki rosły.

PS

Nasza druga wyprawa do Mongolii ''sierpień 98'' staje się coraz realniejsza. Już 4 członków zdobyło środki na wyjazd. Nadal oczekujemy na rady, gdzie szukać życzliwego sponsora (mój telefon: 292 52 82).