Zimno się zrobiło i z całą wyrazistością stanęły przed mymi oczyma lodowce, które cielą się katastrofalnie, co tak pięknie opisał w wykładzie inauguracyjnym p. prof. Jania. Chyba któryś z lodowych cielaków oddzielił się od stada i dotarł Bałtykiem, Wisłą, Przemszą i Rawą w okolice naszego Uniwersytetu. W Rawie cielak oczywiście musiał skonać, bo wszystko musi skonać w Rawie, ale nie wszystek umarł: przedtem wydał ostatnie mroźne tchnienie, które z nami pozostało. Podobno jednak klimat generalnie się ociepla, więc ogólnie jest mi cieplej, chociaż szczególnie marznę z powodu katastrofalnych urodzin cielaka spowodowanych ociepleniem klimatu. Na razie ocieplenie klimatu mnie osobiście przyniosło podniesienie temperatury ciała wywołane jego wyziębieniem w uczelnianych wnętrzach zaskoczonych atakiem zimna, którego przyczyną jest ocieplenie klimatu. Z nadzieją jednak spoglądam w przyszłość, bo niebawem będziemy się kąpać w ciepłym morzu. W dodatku, jeśli poziom oceanu się podniesie, to nad morze będziemy mieli znacznie bliżej niż teraz. Co bardziej zapobiegliwi rezerwują już miejsca na grajdoły na przyszłych plażach jurajskich. Podobno w Czeladzi już budują molo: mają centrum handlowe, zaprosili Uniwersytet Warszawski, nie mają dworca kolejowego, ale będą mieli dostęp do morza - albo raczej morze będzie miało dostęp do Czeladzi.
Ponieważ zrobiło się zimno, przepełniony troską o budżet państwa w ogólności, a uniwersytetu w szczególności, postanowiłem w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych nie oddalać się zbytnio od ciepłego fotela. Jakież bowiem straty mogłyby ponieść kasy chorych albo i ZUS, gdybym tak się naprawdę przeziębił! A jakby się dziekan zmartwił, gdyby musiał szukać zastępstwa! Ludziom przecież ledwie starcza czasu na realizację swojego własnego pensum, nie można się dodatkowo rozpraszać zastępując chorego kolegę. Trwa przecież bezwzględny bój z ministrami, którzy schładzają dramatyczny wzrost naszych uposażeń - trzeba ze zdrowymi naprzód iść, po pensje sięgać nowe, a nie marnować czas na macierzystej uczelni.
Siedzę w tym fotelu i myślę, bo mam czas. Trochę sobie rozwinę koncepcję badań naukowych, ale nie za bardzo, bo jakby się tak rozwinęła, to musiałbym wstać i poszukać jej w drugim końcu pokoju - a przecież nie mogę tracić cennej energii, potrzebnej na walkę z hordami bakterii i wirusów. Odłożyłem naukę i sięgnąłem po gazetę. Czytanie gazet jest pożyteczne dla osobnika wstępnie uodpornionego na zarazki, które pod postacią literek atakują niewinne umysły. Pożytek płynący z czytania gazet (nieuniwersyteckich) polega na tym, że uświada- mia, ile jeszcze mamy do zrobienia. My tu o reformie edukacji, o gimnazjach i maturach, o nowych kierunkach, MISH-ach, doktorantach i grantach, a tymczasem gazeta donosi, że Polacy nie rozumieją najprostszych komunikatów, że nie umieją mnożyć, że nie potrafią dojechać autobusem z Lublina do Torunia przez Płock itd., itp. (,, Rzeczpospolita", 14. 10. 99 - Dzień Edukacji Narodowej, sic!). Przypomina się jedna z najgłębszych wypowiedzi Mrożka (Panie Redaktorze: czy,, Gazeta Uniwersytecka" mogłaby wszcząć kampanię na rzecz doktoratu honoris causa dla Mrożka? ), który w czasie, gdy jeszcze nikomu nie śniło się dostosowanie programów do standardów Unii Europejskiej, profetycznie oblewał rodaków zimnym prysznicem: ,, Pan mi tu mówi ťEuropa, EuropaŤ, a u nas krasnoludy sikają do butelek z mlekiem" (cytat z pamięci - dzieła proroka Sławomira marzną na półkach w sąsiednim pokoju, a już wyjaśniałem, że nie mogę się ruszyć ze względu na dobro państwa). Gazeta informuje nas o wynikach naukowych sondaży, wynikach, które dowodzą, że utrzymuje się katastrofalny wzrost liczby cieląt, obdarzanych kolejnymi świadectwami, ale zachowujących bezpieczny dystans w stosunku do umiejętności ilustrowanych tymi świadectwami. Z drugiej strony nawet informując o czymś zupełnie innym, gazety mimo woli dowodzą, że słowa nauczycieli padają na skalisty grunt. Miejscowy oddział,, Gazety Wyborczej" wysłał swoje czaty i czujki na wspomnianą już inaugurację. Zwiadowcy przybyli, wysłuchali i zapisali, że uczestniczyli w ostatniej inauguracji w bieżącym stuleciu (a przecież parę miesięcy temu dawałem słowo honoru, że stulecie jeszcze potrwa; nic też nie zapowiada, żeby za rok miało nie być inauguracji). A wszystko pewnie dlatego, że Magnificencja użył sformułowania, że obecny rok akademicki jest ostatnim w tym wieku, co oczywiście jest prawdą. Niestety, Magnificencja jest zbyt subtelny jak na zdolności percepcyjne przeciętnego żurnalisty przełomu tysiącleci. Tu trzeba kawę na ławę, a najlepiej napisać samemu sprawozdanie, bo i tak pokręcą.
Obawiam się jednak, że nie tylko dziennikarze są odporni na delikatność. Politycy już dawno przestali rozumieć, o co mogłoby chodzić Rektorowi, gdy mówi, że nauka i nauczanie nie są działalnością produkcyjną i nie mogą być rozliczane według kryteriów rentowności. Pewnie jest nawet jeszcze gorzej: nie tylko politycy i dziennikarze, ale i członkowie akademickiej społeczności nie bardzo już pamiętają, że uniwersytet to nie tylko źródło małych poborów i dobry punkt startowy do bardziej lukratywnych posad. Studenci to widzą. I kto wie, może oni jednak więcej się uczą niż na to wskazują testy. Oni się uczą, że nauka nie jest taka ważna. Znów mi się zrobiło zimno. Pewnie coś się gdzieś oderwało.