Od lat absorbuje mnie działalność społeczna. Zawodowo zajmuję się integrowaniem środowiska biznesu i propagowaniem idei społecznej odpowiedzialności biznesu (ang. Corporate Social Responsibility). Jestem administratorem Programu Promocji Kultury Przedsiębiorczości „Przedsiębiorstwo Fair Play”, w ramach którego wyróżnia się prestiżowym certyfikatem przedsiębiorców stosujących w swoich firmach zasady rzetelnego i etycznego postępowania z otoczeniem: kontrahentami, pracownikami, społecznością lokalną czy władzami. 7 grudnia w Sali Kongresowej w Warszawie wręczone zostały certyfikaty w ramach XV edycji programu. Warto mówić o CSR. Mimo że sama koncepcja jest znana na świecie od lat i można obecnie mówić o modzie na społeczną odpowiedzialność biznesu, ciągle jeszcze pojęcie to bywa nadużywane i rodzi wiele wątpliwości.
Kiedy szesnaście lat temu zaczynałem zajmować się tematem CSR, byłem nastawiony do niego dosyć sceptycznie. Był to jeden z obszarów aktywności zawodowej, który przejąłem razem z innymi obowiązkami, więc trudno mówić o mojej inicjatywie. Jednak dosyć szybko stałem się entuzjastą, zauważyłem, że jest to idea potrzebna i ważna, mogąca przynieść wiele korzyści nie tylko firmom, ale również ich otoczeniu. W tym czasie dosyć żywiołowo rodziła się gospodarka kapitalistyczna, panowała atmosfera dużej nieufności w stosunku do partnerów, zwłaszcza z innych regionów kraju, których się nie znało. Pojawiła się jednak grupa przedsiębiorców, dążących do uzyskania od niezależnej instytucji certyfikatu swojej rzetelności, który by ich dodatkowo uwiarygodnił w oczach potencjalnych partnerów. Potem grupa ta znacznie się rozrosła. W szczytowym momencie, przed kryzysem w 2008 roku, ponad 800 firm z całego kraju wystąpiło w ciągu jednego roku o przyznanie certyfikatu, i, co oczywiste, poddało się audytowi. Jest to jeden z warunków otrzymania dokumentu. Sprawdzano, między innymi, czy dana firma nie zalega z wynagrodzeniami pracowniczymi, płaceniem podatków, realizacją umów, czy nie narusza bezpieczeństwa i higieny pracy itd. Jest to więc szeroki zakres kontroli. Wiele firm chciałoby uzyskać taki certyfikat, ale, jak sami przyznają, wymagania są wysokie.
Propagowanie idei CSR to również liczne konferencje oraz projekty realizowane wspólnie z partnerami, w tym także z Uniwersytetem Śląskim. Mój kolega ze studiów, Bartłomiej Kamiński, redaktor naczelny wydawanego przeze mnie magazynu „Inicjatywy Gospodarcze”, powiedział niedawno, z lekką ironią, że teraz bywam na uniwersytecie częściej niż w czasie studiów. W pewnym sensie rzeczywiście tak jest, praktycznie w każdym tygodniu przyjeżdżam na ul. Bankową, w sprawie kolejnego wspólnego projektu.
Kiedy wracam myślami do czasu studiów, nie ukrywam, że trudno było mi wówczas pogodzić obowiązki zawodowe z nauką. Już na drugim roku założyłem wraz z żoną firmę, i, mając 22 lata, zatrudniałem pierwszych pracowników. Mimo braku czasu, z chęcią angażowałem się jednak w dodatkowe zajęcia. Pasjonuje mnie historia. Wspólnie z grupą moich przyjaciół z roku reaktywowaliśmy Studenckie Koło Naukowe Historyków, w 1994 roku wydaliśmy również pierwszy numer „Biuletynu Historycznego”. Co roku braliśmy udział w naukowych wyjazdach do Niemiec, dzięki współpracy z Ostakademie w Königstein. Były to fantastyczne projekty, ponieważ zobaczyliśmy miejsca, których normalnie nie można było odwiedzić. Ciągle czuliśmy głód tzw. „Zachodu”. Pojechaliśmy na Uniwersytet w Moguncji, doświadczyliśmy tamtejszego życia akademickiego, to wszystko było dla nas nowością i zupełnie odbiegało od standardów, do których byliśmy przyzwyczajeni tutaj, w Polsce. Zwiedziliśmy siedzibę Zakonu Krzyżackiego, rozmawialiśmy z braćmi zakonnymi, zobaczyliśmy redakcję „Frankfurter Rundschau”, a także archiwum w Koblencji, które już wtedy, dwadzieścia lat temu, było instytucją na miarę XXI wieku. Wspomnienie tych miejsc jeszcze dzisiaj budzi we mnie bardzo duże emocje.
Myślę, że najmocniej utkwiły nam w pamięci egzaminy u profesora Henryka Kocója, który odpytywał nas z historii Polski i z historii powszechnej. Dosyć traumatyczne przeżycie! Pytania okazywały się nieprzewidywalne, np. profesor prosił o wymienienie listy poległych pod Olszynką Grochowską albo oczekiwał szczegółowego składu wybranej komisji z okresu Rewolucji Francuskiej. Było to duże wyzwanie i wielka niewiadoma. Na szczęście, udało mi się zdać oba egzaminy w pierwszym terminie.
Życie towarzyskie odbywało się wtedy głównie na wydziale, w podziemiach, w bufecie, który nazywaliśmy „chlewikiem”, i mam wrażenie, że spędzałem tam z moimi przyjaciółmi nie mniej czasu niż w salach wykładowych. Miło wspominam również dawny budynek Biblioteki Śląskiej, na ul. Francuskiej – mieściła się tam pracownia Silesiana, zaledwie kilka stołów, przedwojenne lampy, i klimat, którego nigdy nie zapomnę. Jeśli czegoś żałuję, to właśnie tej atmosfery, bo ona była niepowtarzalna.