Bimber

Polej, polej, polej, polej / Czas wymienić w mózgu olej. Nie radzę zbyt dosłownie stosować się do sugestii Jana Wołka. Chociaż…, kiedy czytam gazety czy oglądam telewizję, to nie mogę pozbyć się wrażenia, że sama wymiana oleju już nie wystarczy. Tu niezbędna jest wymiana wielu kluczowych podzespołów. Kosztowne to, ale konieczne. Ja sam ostatnio, niczym utracjusz, zaszalałem i lekką ręką wydałem 3 złote i 50 groszy. Powodem tego chwilowego zaćmienia umysłu był zakup „Rzeczpospolitej”. Gazetę tę kupiłem głównie dla artykułu Piotra Semki „Siekiera, motyka, bimber, szklanka”. Nie trzeba zbyt wielkiego wysiłku umysłowego, by zorientować się, iż rzecz cała dotyczy alkoholu, i to umiejscowionego w wojennych realiach. Zdecydowałem się jednak poświęcić te trzy pięćdziesiąt, jako iż byłem przekonany, że Semka niezbicie udowodni, że za rozpijanie narodu odpowiada Adam Michnik i „Gazeta Wyborcza”. Niestety, zawiodłem się. Nic takiego nie miało miejsca, na czym z pewnością ucierpiała jakość tego tekstu. Odnoszę bowiem wrażenie, że już gdzieś w połowie pisania Semka miał serdecznie dosyć tego tematu. Cokolwiek by się w tej dziedzinie nie napisało, szybko zamienia się w banał. Okupowani wódkę pili, odreagowując w ten sposób toczący się wokół nich dramat. Okupanci wódką poili, bo chcieli nas upodlić. Ot, i cała mądrość. Zaraz jednak ta teza zaczyna się rozłazić jak pijane towarzystwo po wyjściu z knajpy. Okazuje się bowiem, że wódka stawała się (niezależnie od niezłomnego stanowiska różnych moralistów) orężem walki ekonomicznej z wrogiem. By nie zasilać kasy okupanta, Polacy przestawili się na bimber. Ten zaś, z kolei, bywał nawet elementem strategicznym podziemnego frontu. Bo, jak pisze Semka: służył „do rozpracowania kogoś niepewnego, co do którego były jakieś wątpliwości”. Na dodatek, by rzecz całkowicie pozbawić jednoznaczności, okazuje się, że Niemcy też pili, i to wcale niemało. Zdesperowany Semka, widząc jak mu się martyrologia rozpływa w gorzale – szuka pomocy wśród klasyków. Kogóż on nie zaprzągł do swojej pracy: jest Kisielewski, Brandys, Mackiewicz, Rembek, Nowakowski. Jest nawet Wojciech Młynarski i Hans Kloss. Wszystko na nic. Nieznośne opary etylu mącą podniosłą atmosferę historycznych czasów. Mało przekonywująco brzmią zapewnienia, że „picie na umór nie było w powstaniu w żadnym stopniu tolerowane”. To zapewnienie udało się wreszcie Semce wymusić na śp. Wiesławie Chrzanowskim (o piciu nie na umór dyskretnie nie wspomniano). Profesor Chrzanowski był niewątpliwie zacnym i wielce zasłużonym człowiekiem, ale wątpię, by ten temat szczególnie Go zajmował, zarówno podczas, jak i po wojnie. „Wśród młodzieży konspiracyjnej była moda na niepicie wódki jako elementu okupacyjnej demoralizacji (…) częste były śluby; nie wypiję kieliszka alkoholu aż do zwycięstwa”. Wyobrażam sobie tę ich tęsknotę za czasami, w których będzie się już można legalnie demoralizować. A czekać trzeba było długo, jako że po wojnie ludzie („nieślubni”?) nadal pili: „strach okupacyjny zamienił się teraz w strach przed UB i denuncjacją”. Nie znajdziemy u Semki opisu najsłynniejszej sceny z całej historii polskiego filmu, kiedy to Cybulski zapala na ladzie baru szklaneczki ze spirytusem. Czyżby nazwisko Wajda było trudniejsze do przełknięcia? Po latach Daniel Olbrychski wraz z Edwardem Stachurą będą próbowali powtórzyć tę scenę. Niestety, spirytus nie chciał się zapalić. Tłumaczy to w jakiś sposób wojenną retorykę, która ostatnio staje się synonimem patriotycznego uniesienia. Bo przecież takiego bimbru jak za Niemca, to teraz, panie, nigdzie nie uświadczysz.