Logorea

Ze wstydem przyznaję, że rozpanoszyłem się na tej stronie niczym burżuazyjny obszarnik (koniecznie w sobolowym futrze) na spłachetkach komorniczej ziemi. Przez tę niepohamowaną chciwość spycham mojego Szanownego Sąsiada niemal pod sam okap, nad czym z pewnością boleją czytelnicy. Jedynym dla mnie usprawiedliwieniem jest trudna do okiełznania logorea, która na moje szczęście objawia się jedynie w formie pisanej. Na szczęście, jako że rozwój telefonii spowodował masowy wysyp różnego rodzaju dziwolągów, które, zaludniając nasze ulice, mamroczą nieustannie pod nosem, gestykulują i stroją różne grymasy, przez co stwarzają wrażenie pacjentów zbiegłych ze szczególnie niebezpiecznego oddziału szpitala. Mój przypadek jest mniej efektowny, ale równie kłopotliwy. Jego przyczyną jest natręctwo spowodowane trudną do opanowania dygresyjnością, co powoduje, że niczym w małpim gaju przeskakuję z gałęzi na gałąź lub z tematu na temat, jak kto woli. Porównanie do małpy jest i tak nobilitujące. Stefan Kisielewski był bardziej dosadny w takich porównaniach, pisząc, że felietonista: „To świnia, która wyszukuje trufle, sama ich nie zjadając”. Nie do końca to prawda, bo świnie, podobnie jak ludzie, uwielbiają trufle i trzeba bardzo uważać, żeby po znalezieniu grzyba nie wtrząchnęły go na krzywy ryj. Spokojnie, nie będzie anegdot o Kisielewskim, truflach, a tym bardziej o świniach, chociaż nie ukrywam, że korci mnie strasznie. Trzymajmy się wytycznych Krzysztofa Teodora Toeplitza, który przez wiele lat zapełniał swoimi felietonami strony kilkunastu – skromnie licząc – pism: „Długo można pleść głupstwa. Rzeczy ważne trzeba referować zwięźle i przez zaskoczenie, zanim nam zaczną chodzić po głowie myśli nie na temat”. Łatwo powiedzieć. Jak jednak – skoro mowa o referowaniu – nie wspomnieć o Jerzym Stempowskim? Jerzy Giedroyć w Autobiografii na cztery ręce przytoczył, nieznany raczej powszechnie, epizod z życia autora Od Berdyczowa do Lafitów. Był Stempowski swego czasu bibliotekarzem w Banku Rolnym i z okazji zjazdu cukrowników zlecono mu przygotowanie stosownego referatu. Jak twierdził Giedroyc: wygłaszanie materiałów o historii cukru trwało już blisko dwie godziny, a referujący doszedł zaledwie do uprawy trzciny cukrowej w starożytnym Egipcie. Inna sprawa, że cukrownicy siedzieli ponoć z otwartymi z wrażenia gębami, zapominając nawet o swojej mantrze, jaką było niewątpliwie przeliczanie dywidend. I czyż nie miał racji Oscar Wilde, pisząc: „Dalece trudniej jest mówić o czymś, niż robić coś. Każdy może robić historię, ale tylko wielki człowiek potrafi ją napisać”. Aż prosi się, by wspomnieć przy okazji postać stricte historyczną, bo Ludwika XVI. W dniu dla historii Francji, a może nawet świata, przełomowym, bo w dniu szturmu na Bastylię, ów potomek Bourbonów zapisał w swoim dzienniku: „Nic nowego”. Ta lapidarność w okazywaniu emocji będzie towarzyszyła królowi do końca. Gdy po ujęciu w Varnnes prowadzono go przez Champs-Elysèes, rozwieszane po Paryżu plakaty ostrzegały, że kto będzie wiwatował na jego cześć, zostanie wychłostany, a kto go obrazi – będzie powieszony. Na wszelki więc wypadek milczano. Kto wie, czy wieszanie nie wydawało się paryżanom zbyt wyrafinowanym okrucieństwem w porównaniu z ulubioną wówczas rozrywką, jaką stawało się gilotynowanie. Może zresztą ta oszczędność słowa wyszła ostatecznie Ludwikowi XVI na dobre. Stał się postacią tragiczną – nie śmieszną. A to spotkało innego władcę, mianowicie Fryderyka II Wielkiego, o którym to Józef Hen (też cytując) napisał: „Miał wielką zasługę dla literatury niemieckiej: pisał swoje wiersze po francusku”.

Zaraz, zaraz… A o czym to ja miałem pisać?