Gdy byłem mały, chciałem być żołnierzem… No, to może przesada, chyba nigdy nie chciałem być żołnierzem. Nigdy też (na szczęście) nie brałem udziału w wojnie. Ale, jak powiedział klasyk (w tym wypadku Andrzej Mleczko), „studium wojskowe to też nie przelewki”. Podobnie jak inni studenci oraz studentki, raz w tygodniu przez cały rok udawałem się na zajęcia z wojskowości. I chociaż wojskowi nie byli przekonani do naszej wartości bojowej, to jednak egzekwowali wiedzę o strategii, taktyce i związkach taktycznych z wielką konsekwencją. Po jakimś czasie zrozumiałem, że aby zaliczyć, trzeba nauczyć się języka wojskowego i opanować frazy regulaminowe, nie zastanawiając się zbytnio nad ich wartością logiczną. To, w każdym razie, ułatwiało zdobycie pozytywnej oceny, a wstyd byłoby nie zaliczyć ,,wojska”. Zresztą nie wiem, jak wyglądałby termin poprawkowy; na szczęście nie musiałem się o tym przekonywać – wystarczyło, że umiejętnie operowałem okrągłymi zdaniami na temat sztuki operacyjnej, budowy kbk AK, składu plutonu NATO oraz zagrożeń chemicznych na polu walki, a także sukcesów polskiego żołnierza poległego na Wale Pomorskim i szczegółowych danych z tajnego rozkładu jazdy, który wisiał w tajnej kancelarii.
Po zdobyciu zaliczenia, sporo mi już uleciało z pamięci, co znakomicie ułatwiło zachowanie tajemnicy. Do niedawna byłem przekonany, że owa wiedza już mi się nigdy w życiu nie przyda. Doszedłem już do wieku, w którym nawet Kościół nie żąda, abym zachowywał obowiązek postu, mimo że zachowałem własne zęby. Obawiam się jednak, że przyjdzie mi te zęby stracić podczas prób zgryzienia twardych orzechów, którymi ostatnio jesteśmy atakowani.
Po paru latach należenia do UE i radosnego pokrzykiwania ,,jak nam dobrze!”, przyszedł czas na spłacenie długów. Nie, nie chodzi o długi greckie, to byłoby zrozumiałe i może niełatwe, ale wykonalne. Mi chodzi o to, że jesteśmy od paru miesięcy, a może nawet lat, atakowani rozmaitymi pomysłami płynącymi ,,z góry” i mającymi rzekomo zapewnić wyższą jakość tego, co robimy. System boloński, standardy, minima programowe, krajowe ramy kwalifikacyjne, system zapewnienia i doskonalenia jakości kształcenia, akredytacja, kontrola zarządcza, zarządzanie ryzykiem, weryfikacja, audyt, parametryzacja, kategoryzacja, internacjonalizacja, innowacyjność, kontrola, kontrola, kontrola… Myślę, że uważny uczestnik życia uniwersyteckiego byłby w stanie wymienić jeszcze więcej słów brzmiących bardzo poważnie i oznaczających… no właśnie, dokładnie nie wiadomo, co one oznaczają. W tym roku nastąpiło jakieś apogeum, erupcja, prawdziwe tsunami nowych idei, za którymi nie tylko musimy podążać, ale do których powinniśmy kreatywnie podchodzić.
Tymczasem skoro nie wiadomo, o co chodzi, a zdaje się chodzi głównie o dokumentowanie właściwych postaw, to sytuacja jest trudna, zwłaszcza dla ludzi, którzy poważnie traktują swoje obowiązki. Nic dziwnego, że ci ludzie zaczynają się wykruszać i (wciąż nieśmiało) protestują. Nie wiem, jak się to skończy, ale coś mi chodzi po głowie, że ktoś w końcu opanuje ową nowomowę eurobiurokratycznokontrolnoakredytacyjnokwalifikacyjno… jeszcze jakąś i zacznie produkować papiery, z których łatwo wyniknie, że wszystko jest w porządku. Tylko, czy jeszcze będzie czas na zajmowanie się czymkolwiek?