Po trzydziestu dwóch latach mistrzostwa świata w piłce nożnej znów zawitały do Niemiec i prawdopodobnie, kiedy Czytelnik czyta te słowa, trwają. Piszę, że prawdopodobnie, bo piszę w połowie maja, a mistrzostwa mają się zacząć na początku czerwca, właśnie wtedy, kiedy ten numer "Gazety" ujrzy światło dzienne.
Mistrzostwa z 1974 roku darzę sentymentem nie tylko ze względu na sukces naszej drużyny, ale przede wszystkim dlatego, że były pierwsze, które pamiętam, które obserwowałem jako świadomy, choć mocno jeszcze niedojrzały, widz - chyba jeszcze nie kibic. Choć tak naprawdę przeżyłem chyba dopiero mistrzostwa następne, w 1978 roku w Argentynie, które nazywały się Mundialem i odtąd tą nazwą przyjęło się nazywać wszystkie następne tego typu zawody. To wtedy starałem się zaliczać wszystkie mecze, niekoniecznie na żywo, bo niektóre transmisje były w nocy, ale oglądałem powtórki w dzień, korzystając z tego, że pod światłymi rządami ministra Kuberskiego rok szkolny kończył się wtedy dla szkół podstawowych już piątego czerwca (żeby było śmieszniej, szkoły średnie miały lekcje chyba gdzieś do dwudziestego) i nie musiałem już spędzać przedpołudnia na lekcjach, zapisywałem wyniki w specjalnej książeczce, jaką z tej okazji wydano, wtedy też przegraną naszej drużyny znacznie mocniej przeżyłem, wszak byliśmy przez propagandę państwową kreowani na mistrzów świata (a i do dziś znawcy twierdzą, że team Gmocha z 1978 roku obiektywnie był silniejszy niż drużyna Górskiego); cóż, musiałem się pocieszyć, że - jak głosiła propaganda - miejsce 5-6 na świecie to ogromny sukces. Potem już piłką i w ogóle kibicowaniem interesowałem się mniej i mistrzostwa budziły we mnie mniej emocji, może jeszcze tylko w 1982 roku, gdy transmisje telewizyjne z Mundialu nie miały konkurencji w siermiężnej telewizji (i w ogóle w rzeczywistości) stanu wojennego, oglądałem je dość pilnie.
Tak więc mistrzostwa znów w Niemczech, ale są to już zupełnie inne Niemcy niż wtedy. Mur berliński już nie istnieje, co więcej stał się historią, nierzeczywistością podobną jak pętla tramwajowa przed dworcem ZOO albo linia z Bytomia do Wieszowej - coraz mniej osób pamięta, że istniał. Dociekliwi dziennikarze wytropili, że nie istnieje już nawet słynny pensjonat w Murhardt (zapamiętałem tę nazwę dobrze z lektur książek wydawanych po mistrzostwach w 1974 roku), gdzie zatrzymały się "orły Górskiego" podczas zawodów; ponoć zastąpił go luksusowy hotel z klimatyzacją i innymi bajerami. Zupełnie też inna jest dziś piłka nożna; stała się częścią wielkiej machiny komercyjnej, zwanej dla niepoznaki sportem wyczynowym. Dla nas, Polaków, jest to jeszcze bardziej widoczne, gdyż wówczas byliśmy częścią "obozu bratnich krajów socjalistycznych", do którego trendy światowe nie docierały, a jeżeli, to w postaci "plotek o paniach i panach" z ostatniej strony "Kobiety i Życia". Wierzyliśmy (chcieliśmy wierzyć?), że nasi piłkarze są szlachetnymi amatorami, a jak było naprawdę, to wiemy dopiero dziś, ostatnio przypomniał nam o tym w wywiadzie prasowym były prezes Zagłębia Sosnowiec, który chwalił się, jak świetnie zorganizował klub: każda kopalnia "miała pod opieką" jedną sekcję, a kopalnia Sosnowiec dodatkowo była odpowiedzialna za stan tzw. murawy (typowo piłkarskie słowo). A Lubański mógł sobie wybierać, w jakiej kopalni chce "fedrować", zakłady wprost biły się o niego jako o obiecującego fachowca. Dziś przynajmniej piłkarz nie musi udawać górnika, hutnika ani żołnierza, bo wiadomo, że zajmuje się kopaniem piłki zawodowo, za co otrzymuje niebotyczne pieniądze. Wtedy, w 1974 roku trenerzy pokazywali się przy linii bocznej w zwykłych dresach, dziś paradują w drogich garniturach. Tamte zawody były bardziej kameralne, a przy tym elitarne: startowało tylko 16 ekip, dwukrotnie mniej niż dzisiaj (co prawda pojawiły się od tego czasu na mapie nowe kraje). Przy tym wydawały się jednak ważniejsze, były prawdziwym świętem futbolu, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, gdzie transmisja meczu piłkarskiego często okazywała się jedynym wartym obejrzenia programem w telewizji, bo na ekranie królowały filmy radzieckie, czechosłowackie i bułgarskie oraz programy o odlewaniu stali i sadzeniu ziemniaków. Transmisja taka zresztą pojawiała się dość rzadko - nie to co teraz, kiedy, jeślibyśmy chcieli obejrzeć wszystkie mecze różnych lig transmitowane równocześnie na kilku kanałach, trzeba się wyposażyć w kilka dekoderów, magnetowid lub jeszcze lepiej nagrywarkę DVD, a i tak doby by nie starczyło, żeby to wszystko wchłonąć. Dawniej transmisja taka zaczynała się niemal z początkowym gwizdkiem sędziego; dziś już pół godziny przed meczem (i pół godziny po) leje się z ekranu potok słów produkowanych przez różnej maści zapowiadaczy, komentatorów, zawodników, trenerów udzielających wywiadów - prawdziwa kopalnia materiałów dla językoznawcy, który chciałby to badać.
Na miesiąc przed pierwszym gwizdkiem Mundial jest obecny przede wszystkim na opakowaniach różnych produktów; od typowo "piłkarsko-męskich", jak piwo i chipsy do takich jak ręczniki papierowe. Wyślij SMS-em kod z opakowania, a uzyskasz szansę wyjazdu na Mundial albo losowania samochodu, albo przywiozą ci beczkę piwa, którą będziesz mógł osuszyć z kolegami przed telewizorem. Nasi reprezentanci zamiast na boisku, brylują w reklamach. Na którymkolwiek kanale się zatrzymać, zaraz wyskakuje jak diabeł z pudełka najsłynniejszy polski bezrobotny Dudek i zachwala - a to piwo, a to dostęp do Internetu, za chwilę inny heros pojawia się z telefonem komórkowym, a obrońca Kłos testuje proszki od bólu głowy (bo go głowa boli od główkowania).
Gdyby trzydzieści lat temu komuś wpadło do głowy, żeby Polska starała się o organizację mistrzostw Europy (które notabene wówczas dopiero raczkowały jako impreza międzynarodowa), byłoby oczywiste, że mecze mają się odbywać na "chorzowskim stutysięczniku" (tyleż on chorzowski, co i stutysięcznik). Zresztą i dziś włodarzom śląskiego sportu wydawało się to oczywiste i konkurs na organizację mistrzostw Europy przespali, a gdy Chorzów pominięto, czynią raban, obarczając winą, jak to często bywa, jakieś wrogie siły, zlokalizowane najwyraźniej w Warszawie, które jak wiadomo, do ciemiężenia Śląska przyczyniają się nie od dziś, a przynajmniej od przedwojnia. Jeden z żurnalistów wśród zalet Stadionu Śląskiego wymienił jego położenie w parku, co wiązać by się miało z... dużą liczbą miejsc do parkowania(!). Można więc ocenić, że dyskusja, choć już spóźniona, tak się zaognia, że niektórzy tracą zdolność oceny rzeczywistości.
Tak czy inaczej, 9 czerwca, tak jak tysiące rodaków, zasiądę przed telewizorem i będę kibicował polskiej drużynie, a potem i w następnych meczach, wierząc, w to, że "piłka jest okrągła a bramki są dwie", że "mecz można wygrać, przegrać lub zremisować", a wreszcie, na koniec, choćby w to, że "dopóki piłka w grze, wynik może ulec zmianie".
Piotr Żmigrodzki