W czerwcu obchodzimy Święto Uniwersytetu. Chyba za karę, bo któż ma czas na świętowanie w czerwcu? W każdym razie studenci na pewno nie: oni mają na głowie sesję egzaminacyjną. Trzeba jednak przypomnieć, że gdy zakładano naszą uczelnię - a Święto Uniwersytetu obchodzimy w rocznicę tamtego dnia - to wygoda studentów nie była najważniejszą troską "ojców założycieli". Przeciwnie, Uniwersytet Śląski był w pewnym sensie karą nałożoną na żaków za ich zachowanie w marcu 1968 r. Chodziło o to, żeby odgraniczyć tutejszą młodzież od miazmatycznych i wywrotowych jednocześnie wpływów Krakowa. Dlatego zlikwidowano Filię UJ i w jej miejsce utworzono UŚ.
Jakiekolwiek były jednak motywy ówczesnych władz, nie wszystko wyszło tak, jak sobie planowały. Przede wszystkim Uniwersytet istnieje, a o jego założycielach słuch zaginął. Tak to już bowiem jest urządzone, że uniwersytety są, a władze bywają. Co nie znaczy, że podczas swojego pobytu odnoszą się do instytucji, która ich przeżyje, z szacunkiem i należnym nabożeństwem. Niestety, politycy i urzędnicy uważają, że lepiej wiedzą, co jest potrzebne społeczności akademickiej. Może zresztą nie tylko uważają, ale faktycznie znają nasze potrzeby. Na przykład nie jest dla nich tajemnicą, że potrzeba nam pieniędzy. Akurat tego jednak władze nie mają, a jeśli nawet mają pieniądze, to nie mają ochoty, żeby nam je dać. W Polsce od lat nauka cieszy się bardzo dużym szacunkiem, w porywach zmieniającym się w quasi religijne uwielbienie. Stąd pewnie bierze swój początek wiara, że wszechmocne Mzimu Nauki da sobie radę samo, zaś wspieranie go ofiarami byłoby obrazą dla bóstwa. Być może odzywają się echa dawnych poglądów. Setki lat temu królowie i książęta popierali naukę licząc na bardzo konkretne korzyści. Zadaniem uczonych było wyprodukowanie kamienia filozoficznego, który pozwoliłby przemieniać błoto w złoto - taka była wizja nauk eksperymentalnych. Być może demokratyczni spadkobiercy dawnych monarchów też sądzą, że nauka sama się jakoś wyżywi, a w razie potrzeby coś sobie przemieni w środki finansowe. Ślady takiego myślenia można dostrzec w inicjatywie pani profesor Gilowskiej, która miała wiele pomysłów na reformę podatkową, ale w końcu ograniczyła się tylko do likwidacji przysługującej nauczycielom akademickim wyższej stawki kosztów uzyskania przychodu. Najwyraźniej minister finansów uważa, że jak uczony potrzebuje książkę, to sam ją sobie napisze, a jak mu się zachce komputera, to sobie go zmajstruje. Niestety życie trochę się różni od serialu, w którym Mc Gyver zawsze znajdzie wyjdzie z beznadziejnej sytuacji.
Zamiast więc dać to, co według naszego mniemania jest niezbędne, ministerstwa i urzędy nam to zabierają, w zamian dając coś, co według ich mniemania jest niezbędne. Niezbędne są przede wszystkim przepisy i regulacje, na brak których rzeczywiście nie mamy prawa narzekać. Koroną wszystkich przepisów jest ustawa, uchwalona rok temu. Nawet ci, którzy ją uchwalali, twierdzą, że jest to znacząca kolekcja knotów i bubli, ale wszyscy traktują sprawę bardzo poważnie i dopasowują rzeczywistość do poszczególnych artykułów i ustępów. Profesorowie łamią sobie głowę, próbując zgadnąć, co autor tego dzieła miał na myśli, ale nie jest to łatwe. Ciekawe swoją drogą, że w naszym życiu pojawia się coraz więcej tekstów regulujących rozmaite jego przejawy i napisanych tak, żeby nie dało się ich zrozumieć. Oświecenie domagało się likwidacji analfabetyzmu między innymi dlatego, żeby nie można było oszukiwać niepiśmiennych obywateli przy pomocy niezrozumiałych dla nich dokumentów. Dwa wieki później analfabetyzmu formalnie nie ma (pojawił się za to analfabetyzm wtórny, który na pewno nie występował wśród analfabetów pierwotnych). Jednak naprawdę olśniewający jest postęp dokonany przez tajemny zakon zajmujący się pisaniem praw, umów kredytowych oraz instrukcji obsługi pralki. W rzeczywistości bowiem zawsze chodziło o to, żeby kogoś wprowadzić w błąd, albo wyprowadzić w pole. Dawniej wystarczyło zwykłe pisanie, ale skoro ludzie nauczyli się czytać, to zakon pisarzy zabrał się za kodowanie tekstów. Kiedyś tylko analfabeci nie rozumieli, co oznaczają czarne znaczki na papierowej kartce. Dziś sztuka tworzenia dokumentów osiągnęła takie wyżyny, że nawet profesorowie są bezradni. Dzięki temu rośnie - i wygląda na to, że nadal rosnąć będzie - zapotrzebowanie na prawników. Nie dlatego, że prawnicy wiedzą, o co w tych wszystkich tekstach chodzi, ale wiedzą, jakich chwytów używać w potyczkach z innymi prawnikami.
W czasach, gdy uniwersytet powstawał, władze używały denerwującego sformułowania "z innych ważnych przyczyn", chcąc ukryć prawdziwe powody np. odmówienia paszportu. Teraz tak się nie robi, ale to nie zmienia istoty rzeczy: podobnie jak likwidacja analfabetyzmu nie zlikwidowała oszustw, tak zastąpienie "innych ważnych przyczyn" tysiącami mądrze brzmiących wykrętów nie zmienia faktu, że najczęstszy powód odmowy czegokolwiek najlepiej wyrażony jest przez frazę "nie, bo nie".
Stefan Oślizło