Trochę z przeszłości
Długo mnie nie było. I to nie tylko na łamach "Gazety Uniwersyteckiej". Wiem, że właściwie powinnam wyjaśnić prawie dwuletnią nieobecność, ale nie miałoby to za wiele wspólnego ze wspomnieniami studenckimi, niech więc pozostanie milczeniem. Powinnam jednak się przypomnieć. W trzech częściach opisałam prawie wszystko, co działo się w czasie mojego pierwszego roku na Wydziale Filologicznym. Została mi do opisania sesja letnia - tegoż pierwszego roku. Wtedy nazwałam ją "koszmarem minionego lata". Właściwie nazwa zupełnie adekwatna do tego co się działo podczas tejże sesji. Dla wtajemniczonych i pamiętających mnie jeszcze - pomrukiwałam coś o nieszczęsnej, popularnie zwanej przez polonistów "staropolce". Cóż, historia literatury staropolskiej…Aż się łza kręci w oku, na samo wspomnienie, ale samo wspomnienie trąca dreszczem horroru, prawie rodem z Hollywood. Egzamin z historii literatury staropolskiej w zasadzie jest pierwszym poważnym egzaminem na filologii polskiej - oczywiście nie umniejszam zasług "stresogennych" profesorowi, który w sesji zimowej przeprowadzał egzamin z logiki, ale to była raczej farsa. Wracając do staropolskiej. Czerwona książeczka ze spisem lektur. Pozycji do przeczytania sporo, nawet odważę się napisać, że po prostu mnóstwo. Nie wszystkie tak zupełnie po polsku… Większość raczej modlitewna… Chwilami ciekawe, ale tylko chwilami…(jak dla mnie). Jednym słowem - te wspaniałe trzy epoki - średniowiecze, renesans i barok - mnie osobiście nie zafascynowały. Jak to bywa w sesji letniej - ciepło, przyjemnie, wesoło, imprezowo…nic nie sprzyja czytaniu Psałterza czy też Kazań świętokrzyskich. I to był błąd! Trzeba było czytać, wkuwać, czytać, wkuwać…Ja niestety ani specjalnie nie czytałam, a o wkuwaniu Słownika literatury staropolskiej nie było nawet mowy! Oj, bardzo tego później żałowałam. Pierwszy termin. Ndst. Mówię sobie, trudno, nie umiałam, przeżyję pierwszą w życiu kampanię wrześniową. Wakacje - obciążone staropolską, mózg - przeciążony Kadłubkiem (Wincentym oczywiście), Gallem i innymi Długoszami. Nadszedł drugi termin. Pamiętam jak dziś. I czuję te ciarki biegające po kręgosłupie, a gdy sobie przypomnę wyraz twarzy pani Doktor, u której miałam tę "ogromną przyjemność" zdawać, a raczej oblewać, to moje zmęczone, stare serce dostaje palpitacji… No dobra zagalopowałam się. Ale nim weszłam do sali egzekucyjnej (bo to tak należy nazwać w moim przypadku), nawet nie poczułam, że z nerwów przegryzłam sobie wargę. Tak więc krwawiąc - wchodzę, siadam, nieśmiało spoglądam w zimne oczy Pani Doktor i otrzymuję swoje dwa pytania. Zaczynam mówić, trochę nieskładnie, a Pani Doktor całkiem zdecydowanie zaczyna mnie pogrążać. Tonę. Nawet brzytwy nie mam, żeby się jej chwycić, serce uderza już tysiąc razy na setną sekundy, a ja marzę o tym, żeby się obudzić. Nic z tego. To nie był koszmar, to była rzeczywistość. Słyszę "przykro mi" i jakoś nie mogę uwierzyć, żeby Pani Doktor było naprawdę przykro.
Jedynym wyjściem z sytuacji bez wyjścia (oprócz rzucenia się z dachu wprost na biednego Korfantego) był egzamin komisyjny. Na szczęście nie byłam zupełnie świadoma tego, że jeżeli nie zdam, to skończę te studia szybciej niż zaczęłam. Złożyłam podanie, pozwolono mi zdawać EGZAMIN KOMISYJNY. Po raz pierwszy w życiu zarwałam noc na naukę (teraz to już w zasadzie rutyna). W szampańskim humorze dotarłam na uczelnię. Mój dobry humor przekształcił się w zupełną apatię, gdy pierwsze trzy osoby zostały brutalnie oblane. Nie pamiętam już która wchodziłam, chyba czwarta, właściwie nie ma to żadnego znaczenia. Spojrzałam na pluton egzekucyjny - Panie się nawet nie uśmiechały. I znowu jak na życiowego pechowca przystało, miałam sporo szczęścia. Na pytanie Pani Profesor odpowiadałam bardzo ogólnikowo, natomiast Pani Doktor chyba się nade mną zlitowała i wreszcie mogłam odciążyć mój umysł i opowiadać o kronikarstwie. Zdałam, psim swędem. Upiekło mi się, udało, VICTORIA… studiuję nadal.
Tak skończyłam pierwszy rok na dwa dni przed rozpoczęciem drugiego. Wreszcie studia zaczęły mi sprawiać ogromną przyjemność. Co prawda nie spędzałam długich godzin w naszej "cudownej, sympatycznej i przemiłej" czytelni, ale wreszcie odczułam, że studiuję to, co mnie interesuje.
Sesja zimowa. W zasadzie nadeszła szybciej niż się tego spodziewałam - zaskoczyła mnie jak zima co roku drogowców. No cóż, zaczął się kolejny koszmar - gramatyka opisowa. Pani Doktor, z którą miałam zajęcia, w zasadzie powinna zostać beatyfikowana, bo ja byłam zupełnie niereformowalna. Każde kolokwium zdawałam po trzy razy, a fonetyka okazała się przekleństwem. W końcu otrzymałam zaliczenie i poszłam zupełnie spokojnie na egzamin - tym razem pisemny. Zupełnie spokojnie, ponieważ byłam przekonana, że go (jak zwykle) obleję. Zdałam. Jakże los lubi zaskakiwać. Co prawda na liche trzy, ale mój indeks już przywykł, a moja ambicja gdzieś się schowała. I tak się poprawiłam, bo gdybym na przykład dostała 3,5 z tego egzaminu, to załapałabym się na stypendium (lubię się czasem usprawiedliwiać). Sesję zamknęłam. Potem nastał długi rok przerwy, kiedy tylko z nazwy byłam studentką…
A potem znowu był semestr letni…
Powrót po roku przerwy nie jest prosty. Człowiek wpada w stagnację, wstaje przed południem, leży, nie robi w zasadzie nic… Wreszcie długo wyczekiwany powrót, a ja nawet nie potrafiłam się cieszyć. W zasadzie mój strach znowu miał ogromne oczy, właściwie wydatny wytrzeszcz, a ja przypięty uśmiech na twarzy.
Nowa grupa. Wybrałam na chybił - trafił. Jak sądzę, dobrze wybrałam, znowu trafiłam do "porządnej grupy", znowu byłam czarną owcą, która na ostatnią chwilę oddaje wszystkie prace i oblewa egzaminy.
Semestr przeleciał, dość spokojnie, równie szybko. Nadeszła sesja. Kolejna sesja. Pomyślałam sobie, że może tym razem uda mi się spokojnie zamknąć ją w czerwcu, uniknąć kampanii wrześniowej… Jakże się myliłam. Literatura francuska. Właściwie wybrałam ten przedmiot, bo chciałam się zmusić do przeczytania Prousta. Pomyślałam, taka klasyka - to trzeba przeczytać. Molier, Tristian i Izolda, Balzac, Laclos, Zola… Przez Prousta nie przebrnęłam. Wstyd się przyznać, ale nie dałam rady. Zasypiałam, wracałam do utraconego wątku i tak w koło Macieju. Nadszedł dzień sądny. Egzamin. Czekałam do ostatniej chwili. I to był mój błąd! Ostatnie przynajmniej siedem osób po prostu oblało. Ja jak najbardziej zasłużenie. Czekał mnie wrzesień.
Ale jeszcze przed literaturą francuską był legendarny egzamin z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Mój Boże. Mam dwie polonistki w rodzinie, każda opowiadała mi o tym strasznym przedmiocie odradzając mi tym samym studiowanie filologii. Nie wierzyłam.
Przedmiot sam w sobie, oprócz tego, że trzeba się nauczyć tych "robaczków" i wykuć całą gramatykę, bardzo był ciekawy. Egzamin był mniej fascynujący. Pani Profesor, która nas egzaminowała spóźniła się, odrobinę, jakieś trzy godziny (cóż to jest w stosunku do wieczności?!). Wszyscy dostawaliśmy klasycznej głupawki przedegzaminacyjnej. Niestety egzamin musiał się odbyć. Siedziałam naprzeciwko Pani Profesor i chyba nawet nie potrafiłam poprawnie przeczytać mojego fragmentu tekstu. Nie dlatego, że nie umiałam, tylko po prostu byłam u granic wytrzymałości. Pani Profesor zadając mi bardzo trudne pytania (z mojego punktu widzenia) oceniła mnie na trzy. I chwała Niebiosom!
We wrześniu po raz drugi uczyłam się literatury francuskiej. Z czytania Prousta zrezygnowałam na rzecz "Kobiety trzydziestoletniej" Balzaca. Zdałam. Oczywiście na trzy. Byłam szczęśliwa, słońce znowu świeciło, nawet w czasie deszczu. Byłam studentką trzeciego roku…
Dzieje najnowsze…
No właśnie, trzeci rok. Zapowiadało się spokojnie, ale jak zwykle nie było (nadal nie jest!). Sesja ciągle trwa, ale problemy zaczęły się przed sesją.
Wracając na studia nie zrobiłam "wywiadu środowiskowego", jeżeli chodzi o prowadzących zajęcia. Wybrałam przypadkową grupę, przypadkowych prowadzących ćwiczenia. To się chyba nazywa BŁĄD W SZTUCE. Takich błędów popełniać nie można, moi drodzy koledzy i koleżanki. Można trafić bardzo źle. Choć wcale się tak nie zapowiadało.
Bohaterem tej opowieści (głównym bohaterem) będzie pewien uśmiechnięty Pan Doktor. Nazwijmy Go sobie umownie Doktorem "Zet". Doktor "Zet" zawsze się uśmiecha, żartuje, nawet gdy zajęcia odbywają się o godzinie 15. Myślałam, jaki miły człowiek, chyba naprawdę lubi to, co robi. Nie, moi drodzy towarzysze niedoli, Pan Doktor "Zet" nie tylko lubi to, co robi. Zaczęło się niewinnie - temat pracy rocznej. Przychodząc do nowej grupy, miałam temat tejże pracy, ale dał mi go poprzedni prowadzący. Na pierwszych zajęciach zgłosiłam się do Doktora "Zet" i okazało się, że mogę pozostać przy tymże temacie. Szczęśliwa i zadowolona chodziłam na zajęcia, nawet zdążyłam się na nich "uaktywnić". I chyba również tutaj był mój błąd. Myślałam - system w naszym kraju się zmienił, cenzurę zdjęto, każdy może wypowiedzieć swoje zdanie… Kolejny niewybaczalny błąd. System może i się zmienił, ale ludzie nie. I nie chodzi mi o to, że Doktor "Zet" jest komunistą, bo absolutnie nie jest! To właśnie Doktor "Zet" cierpi z powodu lewicowego rządu, ten sam Doktor namawiał nas na jakieś protesty, wyśmiewał wysokość stypendiów. Uważał, że KUL jest cool, a nasz poziom to w zasadzie żenada… Nie chodzi tu bowiem o lewicowość czy też prawicowość poglądów (w zasadzie w naszym kraju to i tak nie odgrywa roli - lewica z prawicą leżą zbyt "blisko" siebie). Chodzi o zupełnie coś innego. Nie wolno, pod żadnym pozorem kpić z metafor wielkich poetów. Nie można, nawet, jeżeli są co najmniej kiczowate. Ja ten błąd popełniłam. A Babcia przez całe życie mi powtarza, że mam dwa razy sprawdzić czy jest naładowany zanim wystrzelę! Sprawdziłam, tylko nie wiedziałam, że uśmiech na twarzy Doktora "Zet" jest uśmiechem zwiastującym rychłą zemstę. A jak wiadomo zemsta jest rozkoszą bogów. No i Doktor "Zet" doznał tej rozkoszy.
Praca roczna - w zasadzie od niej zależy ocena półtoraroczna, podsumowująca zajęcia. Moja nie została zaliczona w ogóle. "Temat zbyt obszerny". No i nie wolno korzystać z książek pewnych autorów… Na tydzień przed nadejściem sesji - dostałam nowy temat i pisałam nową pracę. Naprawdę lubię pisać i zawsze mi się wydawało, że wychodzi mi to nieźle. WYDAWAŁO MI SIĘ! Z recenzji pierwszej pracy, w zasadzie wynikało, że jestem niewykształconym ignorantem. Trochę się podłamałam, ale musiałam stworzyć "nowe dzieło" i to w szybkim tempie. Tydzień bez snu. Można przywyknąć. Czytanie, pisanie, nocne balangi z już dawno nieżyjącym poetą… Udało się, napisałam. Tak, w tym sensie - udało się! Ale tylko w tym sensie… Panu Doktorowi "Zet" nie podobało się wiele rzeczy w mojej pracy, np. to, że jest napisana rozdziałami. Pewnych określeń też nie wolno stosować - mimo iż pół grupy je zastosowało w swojej pracy, pomimo że WIELCY NAUKOWCY też je stosowali w artykułach o tymże poecie. Ja nie mogłam. Ostateczny werdykt brzmiał : dobry minus, z akcentem na "minus". Przy okazji po raz kolejny usłyszałam, że pisać nie potrafię, że chyba nie czytałam dzieł pewnego strukturalisty, itd. Tego było już jak dla mnie za dużo. Rozmowa z Panem Doktorem nie dała mi nawet satysfakcji. Wyszłam z uczuciem co najmniej niesmaku. Teraz w zasadzie powinnam zemścić się i doznać "rozkoszy bogów", ale nie nauczyłam się jeszcze odpłacać "pięknym za nadobne", poza tym jakoś na zemście nigdy mi nie zależało, w zasadzie nie daje mi ona oczekiwanej satysfakcji.
Wniosek wyciągnęłam jeden - nie należy wierzyć w uśmiech - nie zawsze oznacza to, co powinien. Poza tym należy programowo odczytywać wszelkie metafory i pod żadnym pozorem nie wolno kpić z Wielkich Poetów. No i moi drodzy - płakać przy zaliczeniu! Dokładnie tak, należy płakać. Schować poczucie własnej godności gdzieś głęboko (najlepiej do buta) i wyć. Na Pana Doktora to zadziałało. Niestety, albo na szczęście, to nie ja wylewałam łzy (czyste, rzęsiste…). I nie żałuję, mam swoje cztery z zaliczenia, cztery z egzaminu - wystarczy mi.
Językoznawstwo ogólne też przebrnęłam. Na szczęście, niestety aż na trzy - jednak się cieszę, bo jak już wspomniałam wcześniej, już wszyscy się przyzwyczaili: i indeks, i rodzice, i ja… Kolejna stresująca sesja za mną. Jeszcze mi ich kilka zostało do końca tych studiów, tak więc nie napiszę, że gorzej być nie może, bo ponoć zawsze może. Poza tym nie będę mówiła HOP, dopóki nie przeskoczę. A do "przeskoczenia" zostało mi jeszcze wiele niezmiernie ciekawych egzaminów. W zasadzie już zaczynam się cieszyć z powodu gramatyki historycznej języka polskiego, z której to egzamin czeka mnie już za kilka miesięcy. Zapewne też nie będzie "bezbolesny"… Przyszłość pokaże, może tym razem zaskoczy pozytywnie?