W dniu, w którym piszę ten felieton, prasa doniosła o wielkim sukcesie polskiej nauki. Nie, tym razem nie chodzi o odkrycie jeszcze kilku planet o parę milionów lat świetlnych stąd, ani nie o obalenie teorii Darwina czy sklonowanie Kopernika. Tym razem chodzi o sukces o wiele bardziej wymierny, czyli o pieniądze. Okazało się, że Sąd Najwyższy uznał, iż Fundacja na rzecz Nauki Polskiej może inwestować w papiery wartościowe i nie płacić od tego podatków. Dzięki temu Fundacja będzie teraz dysponować większą sumą pieniędzy na swoje cele statutowe, czyli wspieranie projektów badawczych. Chyba, że źle zainwestuje, ale obligacje są uważane za inwestycje raczej pewne. Do tego stopnia pewne, że świat - nie tylko nauki - w ogóle zajmuje się teraz inwestowaniem przede wszystkim w różne papiery czy bony skarbowe. Jest to sprawa mocno podejrzana i nie za bardzo potrafię zrozumieć, jak to się dzieje, że wszyscy są zadowoleni, chociaż wymieniają się tylko papierami. Nie tak dawno z hukiem poleciały w dół notowania firm nowej technologii, bo też przedtem wdrapały się na szczyty nie zważając na asekurację, czyli rzeczywiste dochody spółek. Na przykład akcje słynnej wirtualnej księgarni ,,Amazon" były coraz wyżej cenione, niezależnie od tego, że firma ta w ciągu dziesięciu lat nie przyniosła ani dolara zysku. Jak już wspomniałem obligacje, a zwłaszcza państwowe bony skarbowe są jednak - w przeciwieństwie do akcji - oceniane jako pewne, więc może nauka polska rzeczywiście się wzbogaci. Jednak nie odbędzie się to za przyczyną uruchomienia jakiejś nowej produkcji opartej na przemyśleniach polskich uczonych, ale dzięki złotówkom pochodzącym z państwowej, czyli naszej kieszeni. Obligacje skarbu państwa wykupuje bowiem skarb państwa, a tym samym budżet łoży mimo woli na naukę więcej niż to zapisane w ustawie. Jest to trochę niepokojące, bowiem jeśli w przypadku majątku państwowego pojawiało się pytanie, co będzie, gdy już wszystko się sprywatyzuje, to teraz powinno się pojawić pytanie, kto za te obligacje zapłaci? Zwłaszcza, że musi ich być niemało, skoro nawet banki opierają swą działalność na dochodach z bonów skarbowych; do tego stopnia, że nie za bardzo interesują się udzielaniem kredytów drobnym klientom, bo to kłopotu dużo, a ryzyko większe. To między innymi powoduje, iż nawet radykalny spadek mitycznych stóp procentowych nie powoduje obniżenia cen kredytów. Rząd, jeśli chce tańszych kredytów dla gospodarki, powinien walczyć nie z Radą Polityki Pieniężnej, ale sam z sobą, bo to on emituje bony skarbowe.
Rozpisałem się o tych pieniądzach i obawiam się, że nie zmieszczę tego, o czym naprawdę chciałem napisać. Pieniądze pieniędzmi, ale oprócz braku kasy doskwiera uczonym mała popularność w społeczeństwie tego, co robią. I tutaj przydałaby się jakaś promocja. Co prawda pewnej poprzeczki nie da się przeskoczyć: również w dzisiejszej prasie znalazłem wyznanie prof. Pastusiaka, iż nie jest on Chrystusem, ponieważ nie mógł pisać książek o Ameryce, kształcić magistrów i jeszcze prowadzić akcji na rzecz walki z patologią w PZPR. Prof. marszałek dotarł najwyraźniej do jakichś nowych papirusów z Qumran, gdzie wyczytał, że Chrystus miał sukcesy na tych trzech polach. Chrystusem może nie, ale już charyzmatycznym bohaterem społecznej świadomości uczony stać się może. Świadczą o tym sukcesy hollywoodzkich filmów z profesorami w roli głównej. Ot, choćby ostatni ,,hit", czyli ,,Piękny umysł". Jeszcze bardziej ,,wystrzałowy" był niezapomniany ,,Indiana Jones" - rzecz o archeologu, który w przerwie międzysemestralnej odkrywał Arkę Przymierza i Świętego Graala w ramach praktyk w terenie. Na naszym uniwersytecie mamy Wydział Radia i Telewizji, którego absolwenci regularnie kręcą filmy nagradzane, wyróżniane i doceniane. Dlaczego jednak nie nakręcą nic o przygodach naszych glacjologów? Oczywiście taniej i może nawet bardziej korzystnie byłoby wyprodukować kolejną edycję ,,Big Brothera", z której ludzkość dowiedziałaby się, jak to robią uczeni. Nie sądzę jednak, aby w tym względzie można było liczyć na współpracę akademickiej wspólnoty, to już prędzej dałoby się pozyskać element zbliżony do kół naukowych na odległość dzielącą budynki uniwersyteckie od okalających je trotuarów, po których ów element się przechadza w oczekiwaniu na ćwiczenia praktyczne. Ale poza ,,Big Brotherem" można tu jeszcze sporo zrealizować. Nasha z ,,Pięknego umysłu" możemy skontrować kilkoma co najmniej psychologicznie niestabilnymi profesorami. Dzięki Wydziałowi Teologicznemu nie zabraknie pomysłów na nowe przygody ,,Indiany Jonesa", albo raczej ,,Jaśkowskiego ze Śląska", oparte na wątkach biblijnych. Oczyma wyobraźni widzę pojedynek szermierczy na całkę i paragraf. Kinematografia polska za sprawą Zanussiego zajmowała się już filmowaniem naukowców, ale czas tchnąć nowego ducha. Teraz karierę w Polsce robią filmy o ,,blokersach". A małoż to naszych kolegów mieszka w blokowiskach? Czemu kamera tam nie dociera? Trzeba to tylko odpowiednio przedstawić. Istnieją tradycje przedwojenne: zamiast nudzić o akademickich dylematach wybitnego profesora medycyny, autor powieści nasyła na niego drabów, którzy dają mu w łeb i w ten sposób powodują narodzenie się Znachora. I zaraz robi się ciekawie. Czy to się nie może wydarzyć między blokami? Bach, i z fizyka robimy podziemnego producenta perpetuum mobile. Że niemożliwe? Wystarczy wziąć kota i posmarować mu grzbiet masłem. Kot spada zawsze na cztery nogi, a kromka masłem w dół, więc posmarowany kot kręci się bez końca. A poza tym skoro możliwe jest bogacenie się poprzez obrót papierami, bez wytwarzania czegokolwiek, to wynalezienie perpetuum mobile jest jedynie kwestią czasu.