Tekst, którego obszerne fragmenty publikujemy niżej ukazał się 1 stycznia na lamach "Rzeczpospolitej" a jego autorką jest katowicka dziennikarka. Dokonujemy tego przedruku zupełnie wyjątkowo, uznając, iż temat podjęty przez Barbarę Cieszewską - komunikacji "świata nauki" ze społeczeństwem - jest niezwykle ważny, warty przemyślenia nie tylko w środowisku "pośredników" owej komunikacji czyli w środowisku dziennikarskim ale takie w środowiskach naukowych. Będziemy chcieli kontynuować ten temat, już bardziej konkretnie, w następnych wydaniach "GU" (red.).
"Jakie są perspektywy dla przyszłościowych programów NASA, takich jak np. loty na Marsa i stacje kosmiczne?", "Jakie stosuje się najnowsze techniki w medycynie sądowej?"." W jaki sposób wykorzystuje się zapis kodu genetycznego do ewidencji?". Są to pytania, które telefonicznie zgłaszali dziennikarze amerykańscy jednej z wielu służących im placówek. W ciągu pół godziny otrzymują .odpowiedzi lub wszelkie "namiary" na specjalistę w danej dziedzinie.
Polskiemu dziennikarzowi poszukiwanie odpowiedzi zajmuje conajmniej kilka dni, przy czym jest duże prawdopodobieństwo, że nie znajdzie naukowca, który zechce podzielić się swą wiedzą ze "zwykłą prasą codzienną".
Szanujący się polski naukowiec będzie się zastanawiał, zanim zdecyduje się zabrać głos na łamach prasy codziennej lub w tygodnikach, nawet najpopularniejszych. Problem nie w materii, którą miałby poruszyć, ale w bardziej prozaicznym fakcie: poważnemu uczonemu w Polsce po prostu nie wypada publikować w prasie przeznaczonej dla szerokiej publiczności. (...)
Kiedy dziennikarz sam zapuka do drzwi uczonego, zwykle traktowany jest z dużą rezerwą. Najczęściej jest tylko bardzo pobieżnie zaznajomiony z tematem, co zresztą zrozumiałe. Stwarza to jednak przepaść pomiędzy nim a naukowcem. Zwykle wymagana jest autoryzacja tekstu, nawet wówczas, gdy nie cytuje się słów rozmówcy. Bywają to warunki trudne do zaakceptowania, stąd też dziennikarze jakby stronią od wielkiej nauki. .
Jeśli jednak porównać polską prasę z zachodnią, rzuca się w oczy właśnie nieobecność na łamach rodzimych gazet opinii uczonych, a więc ludzi najbardziej kompetentnych. Dziennikarz, pozbawiony łatwego kontaktu z naukowcami, wygłasza więc własne opinie lub też przytacza oceny nikomu nie znanych, przypadkowo dobranych osób. W prasie amerykańskiej, w takich tygodnikach jak "Newsweek", "Time", lecz także w prasie codziennej, niemal każdy większy tekst nafaszerowany jest opiniami naukowców, czy będzie to fizyk, matematyk lub też socjolog czy uczony z jakiejkolwiek dziedziny, o której traktuje tekst. Często przytacza się pojedyncze zdania, popierające lub negujące tezę artykułu.
Można oczywiście tłumaczyć uprzedzenia naukowców niedobrymi doświadczeniami z prasą, przekłamaniami wypowiedzi, nieprecyzyjnym relacjonowaniem zagadnienia, a także narosłą przez 45 lat, często uzasadnioną nieufnością wobec dziennikarzy. Jest to jednak podejście mało konstruktywne.l...l
Na świecie wprawdzie przełamano już te bariery, lecz stało się to stosunkowo niedawno. Być może nie jesteśmy więc tak straszliwie spóźnieni. Jeszcze nie tak dawno, bo pod koniec lat siedemdziesiątych, miewali oni podobne do naszych problemy z dotarciem do naukowców. A wychodząc z założenia, że skoro nauka jest w dużym stopniu uzależniona od publicznych pieniędzy, wobec tego obywatele amerykańscy mają pełne prawo orientować się, czym zajmują się uczeni. I jak to bywa w Ameryce, skoro pojawił się problem, trzeba go było rozwiązać. Skrzyknięto bogate korporacje, znane z wielkich nazwisk fundacje, m.in. Gannett Foundation, Scripps Howard Foundation i wiele innych. Uzyskano poparcie wielkich korporacji i utworzono instytut, którego celem jest ułatwianie przepływu informacji z laboratoriów naukowych do opinii publicznej. 0 celu tym informuje już sama jego nazwa: Scientist's Institute For Public Information, z siedzibą w samym centrum Manhattanu.
W ramach tego instytutu stworzono program, którego jedynym zadaniem jest ułatwienie dziennikarzom dostępu do świata nauki, do jego największych nawet autorytetów. Warto jeszcze dodać, iż członkami owego instytutu zostały niemal wszystkie liczące się pisma i wydawnictwa, np. The New York Times Company, The Washing ton Post Company, CBS Inc., NBC Inc. i wiele innych. Od tej pory każdy dziennikarz ma możliwość uzyskania niemal błyskawicznego kontaktu, jak zapewnia MRS (The Media Resource Service), w ciągu trzydziestu minut, z naukowcami parającymi się dziedziną, która go w danej chwili interesuje. 0 ile oczywiście uczony ten jest telefonicznie uchwytny. Bo pamiętać trzeba że w m rozległym kraju większość informacji zdobywa się telefonicznie, jako że trudno wyobrazić sobie pokonywanie wiele tysięcy, kilometrów po to, by uzyskać opinię w jakieś sprawie. Uruchomiono nawet specjalną, wolną od opłat, "gorącą linię" telefoniczną. Wystarczy więc wykręcić numer, opisać problem, jaki zamierza się poruszyć w przygotowywanym tekście, zadać konkretne pytania, na które chce się uzyskać odpowiedź. Wówczas wkracza do akcji ekipa owego programu Media Recource Service. Szuka naukowca. Jeśli zadany temat jest kontrowersyjny, MRS stara się zdobyć kilka różnych opina. Najczęściej jednak, kiedy odnajduje owego naukowca, uprzedza się go, że niebawem będzie dzwonił doń dziennikarz z mnóstwem pytań. Ponad 40 procent korzystających z tych "gorących linii" to dziennikarze prasy codziennej, około 15 procent - telewizja, ponad 25 procent - tygodniki, a tylko 2 procent- radio.
Jak wynika z analiz, najczęściej padają pytania dotyczące zdrowia i medycyny (ok. 40 proc). problemów społecznych z zakresu psychologii, socjologii itp. (15 proc.), związanych z opieką i wychowaniem dzieci (15 proc.). Pozostałe dziedziny nauki traktowane są mniej więcej równo, z kilkuprocentowym zainteresowaniem.
Instytut ten, wraz z innymi organizacjami, wydaje też niezmiernie przydatne wydawnictwa źródłowe. Wiosną ubiegłego roku ukazało się np. pierwsze wydanie "przewodnika po uczonych" zajmujących się skażeniem środowiska. Każda strona dostarcza dokładnych informacji o konkretnej osobie. W "żółtej sekcji" przewodnika traktującej o skażeniu powietrza znajdujemy np. takie dane: Goran Persson Ph.D., zastępca dyrektora Szwedzkiej Agencji Ochrony Środowiska, dalej - dokładny adres, telefony, numer faxu, informacje o tym, że m.in. jest ekspertem w sprawach kwaśnych deszczów. Wymienione są też wszystkie nagrody, funkcje jakie pełni, towarzystwa naukowe, do jakich należy, tytuły publikacji, języki, jakimi włada, a na końcu pozostawiono jeszcze rubrykę "inne". Trudno ocenić, czy polscy naukowcy godziliby się na publiczne prześwietlanie ich dorobku, , jednak zachodnim uczonym to, jak widać, nie wadzi. Wydawnictwo to zawiera siedem "kolorowych" sekcji, a w każdej dane o uczonych i nazwy wielkich instytutów naukowych - np. Smithsonian Institute, znanych w świecie laboratoriów.
Na stronach niebieskich znajdują się specjaliści od skażenia wody, różowych - od zatrucia mórz, strony zielone - to problemy lasów, żółte - powietrza, złote - szkodliwość soli, pomarańczowe -ocieplenie atmosfery, szare dziura ozonowa. Ta księga została tak zaprojektowana, że pełna zapału Roshi Pelaseyed, pełniąca funkcję dyrektora programu MRS, w miarę dopływu nowych nazwisk dosyłać będzie dziennikarzom kolejne części owego "przewodnika po uczonych". Biuro szuka także kontaktu z polskimi naukowcami. Na razie bezskutecznie.
Kiedy polski dziennikarz ma okazję zajrzeć do owych publikacji, zaczyna rozumieć, jak to się dzieje, że np. Bob Anderson z "Baton Rouge Mornin " z Luizjany, pisząc o ociepleniu klimatu i wpływie, jaki wywiera to na pogodę w jego stanie, w swym krótkim tekście przytacza opinie trzech naukowców, z trzech renomowanych uniwersytetów i laboratoriów naukowych.