2 grudnia w auli im. Kazimierza Lepszego odbyło się spotkanie trzech pokoleń polonistów - wychowanków profesora Jana Zaremby (1906-1983), współzałożyciela i pierwszego prorektora WSP w Katowicach oraz długoletniego dyrektora Instytutu Filologii Polskiej UŚ. Okazją dla uroczystości, nad którą patronat objął JM Rektor UŚ, stała się czterdziesta rocznica założenia WSP oraz zbliżające się dziewięćdziesięciolecie urodzin Profesora. Podczas spotkania red. Maria Kempińska (PR Katowice) odczytała tekst wykładu Profesora; gawędę filologiczną zatytułowaną "Z darów harcerskiego serca" wygłosił prof. Jan Malicki, tekst o legendzie Jana Zaremby zaprezentowała prof. Krystyna Heska-Kwaśniewicz. Uroczystości towarzyszyła wystawa książek ze zbiorów Biblioteki Śląskiej oraz promocja okolicznościowego wydawnictwa zatytułowanego "Tradycje śląskiej humanistyki. Jan Kazimierz Zaremba", które ukazało się w ramach programu wydawniczego Wojewody Katowickiego. Sprzedaż swoich publikacji prowadziło również Wydawnictwo UŚ. W dyskusji i wspomnieniach wyczuwało się tęsknotę za podobnymi spotkaniami. Wychowankowie Profesora zaproponowali, aby uczcić Jego pamięć nadaniem imienia auli, sali wykładowej, albo czytelni Biblioteki Głównej UŚ. Proponowano też wydawanie publikacji poświęconych innym wybitnym profesorom naszej uczelni. Niżej publikujemy tekst prof. Krystyny Heskiej- Kwaśniewicz, który ukazał się we wspomnianej wyżej książeczce poświęconej Profesorowi Zarembie. Książka wydana została wspólnie przez Bibliotekę Śląską i Towarzystwo Zachęty Kultury. D. R.
Jan Zaremba z upodobaniem, i dodajmy, skutecznie tworzył własną legendę. Była to legenda roztargnionego uczonego, żyjącego tylko w sferze nauki, nieprzytomnego i nieobecnego w świecie spraw zwyczajnych. Być uczonym znaczyło dla niego więcej. Taki też swój wizerunek modelował konsekwentnie poprzez ubiór, zachowanie, styl bycia. Było to wyobrażenie dość zgodne z obrazem profesora, jakie utrwaliła polska literatura, a który znakomicie uchwycił J. S. Bystroń, w swym Komizmie, pisząc o postaci wiecznie roztargnionego nauczyciela, nierozumiejącego zjawisk codziennego życia, otoczenie traktującego ex cathedra, zapominającego o wszystkim, co nie jest treścią jego pracy. Trzeba przyznać, że Zaremba robił to tak sugestywnie, że właśnie taka jego wizja przetrwała w pamięci zbiorowej studenckiej społeczności. Z tak wykreowanego modelu swej osoby był bardzo dumny. Po powrocie ze stypendium naukowego w Paryżu opowiadał, że gdy kiedyś szedł ulicą trzymając jedną nogę na trotuarze, a drugą na jezdni clochard odezwał się do niego: Monsieur le professeur vous trompez les jambes, widzicie, dodał z dumą, nawet on poznał, że jestem profesorem.
Różne roczniki katowickich polonistów zapamiętały go tak samo: ciemnowłosy mężczyzna, średniego wzrostu, o śniadej cerze i zielonych oczach, z gęstymi czarnymi brwiami i charakterystycznie przystrzyżonym wąsem, ubrany niezbyt starannie, lecz w pewnym stylu, do którego należały niedobrane do pary sznurówki i skarpetki, a także spinki przy mankietach koszuli i fantastyczne szelki, z których potrafił "strzelać" w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
Jan Zaremba lubił swoich studentów, dużą wagę przykładał do dydaktyki uniwersyteckiej i sam bardzo rzetelnie realizował zajęcia. Był pedagogiem z zamiłowania i chętnie powtarzał to, co usłyszał kiedyś od profesora Czesława Zgorzelskiego, że ludzie o dobrych pedagogach pamiętają. Nigdy nie krzywdził studentów, także w czasie egzaminów, choć wiadomo było, że są teksty, które trzeba znać doskonale: Jerozolimę wyzwoloną Tassa, Pamiętniki Paska, Wojnę chocimską Potockiego i Opis obyczajów Kitowicza. Słynne były także jego perfidne i bardzo szczegółowe pytania z Pana Tadeusza. Profesor sam znał te teksty prawie na pamięć i z upodobaniem recytował je w czasie wykładów i egzaminów. Jeśli zaczął deklamować w czasie egzaminu, a inteligentny student nie przerywał, to profesor nacieszywszy się brzmieniem ulubionej poezji, stawiał studentowi piątkę i gratulował egzaminu. Przerywanie recytacji zawsze profesora bardzo gniewało i było działaniem na własną zgubę.
Janem Zarembą straszono przede wszystkim studentów pierwszego roku, starsze roczniki prześcigały się w wymyślaniu anegdot, z których wyłaniał się obraz człowieka, który w roztargnieniu potrafił połknąć studenta i poprosić o drugą porcję ryżu ze smietaną (była to jego ulubiona potrawa). Pierwszy rok bał się więc go istotnie, a anegdoty powtarzane o nim rosły z kolejnym rocznikiem. Profesor chętnie nastawiał na nie ucha i sam im pomagał "rosnąć". Na przykład często mylił stojącą na końcu korytarza szafę z salą wykładową. Wchodził do pustej szafy (z sąsiadującej sali było to świetnie widać), wychodził i następnie wszedłszy na salę pytał: Dlaczego państwo znów zmienili dzisiaj miejsce wykładu?
Kończąc wykład zabierał ze stosu leżącego na ostatnim stole któryś z płaszczy i wychodził. Raz włożył płaszcz wojskowy bardzo wysokiego studenta i w tym zielonkawym, wlokącym się za nim szynelu poszedł na przystanek tramwajowy. Chłopak skonsternowany biegał za nim i w końcu wybąkał: Panie Profesorze, Pan włożył mój płaszcz - Zaremba spojrzał na rękaw i rzekł Ma pan rację, panie kolego, zdjął szynel, wsiadł do nadjeżdżającego tramwaju - był to grudzień - i odjechał.
Egzamin z literatury staropolskiej przebiegał więc u niego w atmosferze sensacji i podkolorowanych opowieści. Aliści co roku pierwszoroczniacy, mimo ostrzeżeń starszych kolegów, popełniali ten sam błąd. Mianowicie profesor co jakiś czas zasypiał. Początkowo towarzyszyło temu ciche posapywanie, przechodzące stopniowo w pomruk, a później w głębokie chrapanie. Niektórzy studenci wykorzystywali ten moment na szybkie uzupełnienie wiedzy i wyciągali notatki. Nie wiedzieli, że w tym szaleństwie była metoda. Zaremba nie spał, lecz obserwował zachowanie egzaminowanych. Po gwałtownym przebudzeniu, tym którzy ściągali zmieniał pytania i przeważnie ich oblewał, dla innych był łagodny.
Niestety również młodzi asystenci czasem także dawali się "nabrać" na to jego zasypianie i w czasie referatów naukowych na zebraniach Katedry, a potem Zakładu, poszeptywali lub pisali do siebie listy. Nieodmiennie byli wzywani do dyskusji nad tym fragmnetem tekstu, w czasie czytania którego nie uważali i nieodmiennie byli przez profesora kompromitowani.
Po zajęciach profesor dość często zachodził do sąsiadującego z "polonistyką" sklepu meblowego, zasiadał przy aktualnej ekspozycji i domagał się aby ekspedientka podała mu kawę. Widzieli to przechodzący studenci - i była to ich ulubiona anegdota, która przekazywana była kolejnym rocznikom, nawet wówczas, gdy wydział już kilkakrotnie zmienił lokalizację. Specjalną formą zajęć dydaktycznych były wycieczki. Profesor je uwielbiał i opracował całą ich poetykę. Poprzedzało je przygotowanie tras, referatów, gromadzenie przewodników i opisów zabytków. A więc Jana Kochanowskiego, Wacława Potockiego, Stefana Żeromskiego, do kolebki Państwa Polskiego do Gniezna i nad Gopło, itd. Stałym i atrakcyjnym punktem programu wycieczki było zaginięcie profesora. Zwykle dwie specjalnie wytypowane osoby czuwały nad nim dyskretnie, ale on się i tak zawsze zgubił. Później długo go szukano, a gdy wreszcie znaleziono, było wiadomo, że wycieczka jest udana i prawdziwa. Były różne zaginięcia Jana Zaremby. O dwóch, najbardziej spektakularnych, poniżej. Gniezno, piękny wiosenny poranek, przed nami długa droga, więc autobus ma wyruszyć wcześnie. Wszyscy już siedzą na swoich miejscach, ale okazuje się, że nie ma profesora, mijają kolejne minuty, kwadranse, półgodziny - nie ma. Uczestników ogarnia coraz większa konsternacja; dwaj asystenci mgr mgr W. i N. udają się na poszukiwanie i wreszcie wracają ze zgubą. Otóż o dwie ulice dalej stał autobus ze szkolnymi dziećmi, tam właśnie wsiadł profesor, a że straszliwie chrząkał i mruczał, jeżąc wąsy, nauczyciele i dzieci wpadli w panikę, myśląc, że to jakiś "nawiedzony". Właśnie mieli iść po milicję, gdy sytuacja się wyjaśniła. Profesor wsiadł do autobusu i powiedział: Proszę państwa, jeśli mamy dokądkolwiek dojechać, to trzeba być punktualnym.
I drugie słynne zaginięcie. Gopło - ciepły, pełen barw jesienny zmierzch, właśnie żegnamy ostatnim spojrzeniem jezioro, gdy okazuje się, że nie ma profesora. Wszyscy zaczynają szukać. Zaczyna zapadać zmrok, a jego nie ma. Ktoś niemądrze żartuje, że pewnie się utopił. Ale żarty cichną, przecież nie możemy bez niego odjechać! Wreszcie wyłania się z aleji biegnącej wzdłuż jeziora, jest cały oblepiony rudziejącymi liśćmi, wygląda jak Lelum- Polelum. Gdzie był i co robił - pozostanie tajemnicą.
Wycieczki miały swoją niepowtarzalną atmosferę. Fragment Puszczy jodłowej Żeromskiego czytany na stokach Świętej Katarzyny czy Malwiny księżnej Wirtemberskiej w Puławach zapadały głęboko w pamięć. Jakiż urok miał wykład o Renesansie na tle czarujących kamieniczek Zamościa czy niezapomniany spacer po Kaliszu, śladami pani Barbary Niechcicowej. Często były to najsilniejsze przeżycia naukowe i estetyczne w okresie studiów.
Profesor dobrze czuł się wśród młodzieży, chętnie brał udział w rozmowach, śpiewach, z przyjemnością sam gawiędził i nie wiadomo kiedy gawęda zmieniała się w wykład. Tak dowiedzieliśmy się właśnie o autorze i dziejach ulubionej studenckiej pieśni Gdy Noe świętym był. Otoczony ludźmi czuł się w swoim żywiole, bo w ogóle bardzo lubił towarzystwo. Dlatego chętnie organizował zjazdy absolwentów, nawet zabawy. Jego obecność ubarwiała te imprezy w niepowtarzalny sposób, zwłaszcza, gdy próbował tańczyć ze studentkami, myląc zabawnie np. rytm walca i tanga.
Największą doroczną uroczystością były jego imieniny - 24 czerwca. Wielkie święto Katedry, a później Zakładu, na które zapraszano zaprzyjaźnione osoby, w tym także przedstawicieli Koła Polonistów. Panie musiały mieć nowe kreacje, a pięknie zastawiony stół musiał uginać się pod ciężarem potraw i trunków (profesor sam hojnie ten stół zaopatrywał). Były toasty, wiwaty i patetyczne mowy pięknie inkrustowane łaciną. Profesor tak lubił w ogóle biesiadować, że na widok zastawionego stołu potrafił zrezygnować z części naukowej zebrania. Był to zresztą pewien chytry sposób, z którego korzystali asystenci, nie mogący nadążyć z tempem pisania narzucanym przez profesora.
Tym biesiadom towarzyszyły rozmowy literackie, czasem przeradzające się we wspomnienia. Przywoływał w nich Jan Zremba czasy swej studenckiej młodości, a zwłaszcza postać Ignacego Chrzanowskiego, który był dla niego ideałem wykładowcy uniwersyteckiego. Z humorem opowiadał o krakowskich sentymentach dla Franciszka Józefa (rzecz ciekawa, że z teczki Kazimierza Wyki też w najmniej oczekiwanych momentach wysuwał się portret cesarza ) wspominał spotkania, na których śpiewało się Boże chroń cesarza, jednym słowem O felix Austria! Jego sentyment do Krakowa objawiał się także w ten sposób, że zapraszał na wykłady gościnnie krakowskich uczonych. Student prowincjonalnej uczelni poznawał Stanisława Pigonia, Zenona Klemensiewicza, Kazimierza Wykę, miewał zajęcia z Tomaszem Weissem, Stanisławem Jodłowskim, Alfredem Zarębą, Marianem Tatarą i innymi. Ich przyjazdy bywały także okazją do biesiad, w trakcie których profesor opróżniał nie tylko swój talerzyk, ale i swoich sąsiadów, którzy milczeli w wielkim zakłopotaniu. Później ubarwione do przesady wieści o tych wydarzeniach rozchodziły się szeroko w studenckim światku.
Humorysta - pisze Stefan Garczyński - lubi upatrzeć sobie smakowity kąsek rzeczywistości, odrobinę go doprawić i podrzucić ku uciesze miłych gości. Tak doprawiał właśnie rzeczywistość katowickiej polonistyki Jan Zaremba. Kreując postać roztargnionego uczonego wiedział, że zdobywa wielką popularność wśród studentów, że wieści o nim przekazują sobie kolejne roczniki studentów, bawiąc się tak znakomicie, ale i z odcieniem dumy z faktu, że w ich środowisku istnieje taki wielki oryginał. Ponieważ sam miał spore poczucie humoru, bawił się przy okazji znakomicie. Nie obrażała go żadna anegdota, nawet najbardziej nieprawodpodobna, wręcz odwrotnie dopisywał do niej dalszy ciąg.
Jedna ze studentek, przed egzaminem chciała koniecznie nawiązać z profesorem sympatyczny kontakt, odprowadzając go na stację w Sosnowcu zaczęła mówić, że o wszystkich wielkich ludziach krążą anegdoty i o panu profesorze też. Tak, tak - przerwał jej Zaremba - że wchodzę do sklepu meblowego, zamawiam herbatę, a następnie zamykam się w szafie. Skonsternowana dziewczyna zamilkła. Nazajutrz na wykładzie profesor odszukał ją wzrokiem, odwinął mankiety marynarki i porozumiewawczo się uśmiechnął. W jednym mankiecie koszuli lśniła złota spinka, a w drugim jaskrawoniebieska.
Taki właśnie przetrwał w anegdocie, która ma dłuższy żywot niż praca naukowa. W tym była jego niepowtarzalna barwa, czarująca także dzisiejszych studentów, którzy opowieści o Janie Zarembie słuchają trochę z niedowierzaniem, a trochę z zazdrością, że im nie udało się w latach akademickich przeżyć przygody, jaką jest spotkanie tak oryginalnego i niezwykłego profesora.
.............................................................. J. S. Bystroń, Komizm, Wrocław 1960
Por. M. Pawłowiczowa, Wspomnienie o Janie Kazimierzu Zarembie. "Zaranie Śląskie" 1985 z. 1-2, s. 98.
Piszą o tym autorzy wspomnień w tomie: Kazimierz Wyka. Charakterystyki. Wspomnienia. Bibliografia. Kraków 1978.
S. Garczyński, Anatomia komizmu. Poznań 1989, s. 19.