Uniwersytety polskie stoją obecnie przed kilkoma wyzwaniami modernizacyjnymi. Wyzwania te są szczególnie istotne dla naszego Uniwersytetu, który bez głębokich przeobrażeń może zastygnąć w inercji, tracąc swe znaczenie, a przede wszystkim - tracąc szansę na zajęcie w przyszłości miejsca dużego i istotnego dla polskiej nauki ośrodka nauczania i badań. Z rozmów, dyskusji toczonych na Uniwersytecie wiem, że świadomość tego zagrożenia jest coraz bardziej obecna w myśleniu nie tylko profesury ale także i młodszych naszych kolegów. Z drugiej jednak strony ciągle brak poważnych debat, brak kompleksowych propozycji przyszłej wizji Uniwersytetu (trudno za taka uważać dość wycinkowe i mało głębokie opracowanie zaproponowane przez Komisję Nauki Senatu), brak wreszcie tego co najważniejsze - programu jak takie ewentualne wizje urzeczywistnić. A czas nagli, jest to w takiej sytuacji zawsze czas, który pracuje na naszą niekorzyść.
Z drugiej strony widoczne są już gołym okiem "manewry"
przyszłych kandydatów do rektorskiego stołka, jak dotąd
najczęściej "manewry" taktyczne, z których nie wyłania się żadna
poważna wizja przyszłego Uniwersytetu a jeno "dobre pomysły".
Grozi nam więc sytuacja w której w kampanii wyborczej taktyka
zwycięży strategię, co w sumie sprowadzi się do tego co w szerszej
skali mamy po woborach prezydenckich. Uniwersytet nie może
sobie na to pozwolić, trzeba więc wyraźnie oddzielić poważną
debatę o przyszłości Uniwersytetu (wizja plus wskazanie
konkretnych środków które pozwolą ją zrealizować w danych nam
warunkach) od ambicji przyszłych kandydatów. Uniwersytet to
nasza "rzecz wspólna" i jako taka na nas wszystkich nakłada
obowiązek troski o przyszłość.
Jak to zwykle bywa, z zamiarem napisania jakiegoś tekstu
"nosimy się" do momentu gdy nastąpi jakiś impuls, coś co nas
prowadzi do tego by sprawy o których dyskutujemy w wąskim
gronie wypowiedzieć głośno. Tak też było w moim przypadku,
dlatego muszę nawiązać do dwu zdarzeń, które skłoniły mnie do
sięgnięcia po pióro.
Między dwiema skrajnościami.
W końcu listopada, trochę przypadkowo wdałem się w dłuższą dyskusję na temat przyszłości Uniwersytetu z jednym z młodych, zdolnych profesorów ("belwederskich" - by nie było żadnych niejasności). Konkluzją tej duskusji było stwierdzenie, że obecna struktura akademicka, przede wszystkim wydziałowa, nie ma już sensu a przyszłość leży w budowie szeregu afiliowanych przy Uniwersytecie szkół zawodowych, o dobrym poziomie nauczania ale lekceważących akademickość, która w sumie zawsze była pewnym hamulcem w rozwoju sprawnych struktur uniwersyteckich. Dałoby się to sprowadzić do koncepcji Uniwersytetu faktycznie żyjącego dzięki szkołom a tylko dla pozoru zachowującego akademicką strukturę wydziałową. Na pierwszy rzut oka taka propozycja powinna mnie ucieszyć. Sam kieruję Międzynarodową Szkołą Nauk Politycznych o której śmiem twierdzić, że wiele zyskuje właśnie dzięki temu, iż ma względną autonomię wobec struktury wydziałowej. Dyskusja ta nie pobudziłaby mnie jeszcze do niniejszej wypowiedzi, gdyby nie zdarzenie drugie, mające miejsce w ostatnich dniach listopada w moim macierzystym Instytucie Socjologii. Otóż zdarzyło się, że asystent od kilku lat pracujący w ramach zespołu badawczego, wspólnie publikującego, "po cichu" wystosował za granicę projekt grantu pod którym sam się podpisał, fakt ów tając przed innymi członkami zespołu. Gdy sprawa wyszła na jaw reakcja Instytutu sprowadziła się do poszukiwania rozwiązania pragmatycznego ("skoro zataił to niech teraz pokaże"), nie było zaś nawet minimalnej refleksji zasadniczej (odwołania się do wartości wspólnej pracy zespołowej, do etyki zawodowej). I to w tym Instytucie, w którym przed kilku laty mieliśmy już smutny przypadek oskarżenia o niedozwolone korzystanie z cudzego dorobku naukowego. Pewnie pora umierać - pomyślałem - stary jestem, i takie pojęcie jak etyka zawodowa widać już się wśród młodych przeżyło i nie bardzo nawet wiedzą czego od nich chcę.
Te dwa zdarzenia, w sumie drobne i pozorne, nie istotne dla sprawy przyszłości Uniwersytetu uświadomiły mi grozę sytuacji. Grozi nam bowiem to, że w poszukiwaniu rozwiązań skutecznych, pragmatycznych, zapomnimy w ogóle o "akademickości"; będziemy sprawnie nauczać, lepiej zarabiać, nie będzie problemu z rotacją asystentów bo będziemy ciągle uruchamiać kolejne kursy gdzie oni znajdą zatrudnienie. Obudzimy się jednak po kilku latach w owym świecie szczęśliwości powszechnej, ale nie będzie to już Uniwersytet.
Posłannictwo badań i nauczania
Słowo posłannictwo jest patetyczne, ale używam je tu celowo. Otóż uważam, że w dzisiejszych warunkach owo posłannictwo wspólne - nauczania i badań - polega na łączeniu obydwu funkcji. I tutaj widzę pierwsze niebezpieczeństwo myślenia jakie scharakteryzowałem wyżej. Nie wystarczy być dobrym dydaktykiem na dobrym poziomie uniwresyteckiej szkoły zawodowej, nie wystarczy też być zamkniętym w swym laboratorium badaczem, by spełnić ów wymóg podwójnego posłannictwa. Powie ktoś, że to nie jest konieczne. Oczywiście, że nie jest konieczne. Można pracować jako nauczyciel przedmiotu zawodowego mając olbrzymie sukcesy pedagogioczne i można mieć wiele naukowych osiągnięć nie mając najmniejszego kontaktu z nauczaniem. Ale w obydwu tych sytuacjach "nie ma" uniwersytetu a nam przecież idzie właśnie o uniwersytet. Tak więc sprawy nie można załatwić przykładami jednostronnego sukcesu, trzeba szukać sposobu na tu by nauczanie było związane z badaniami a te by nacechowane były etyką zawodową (ową tak zapomnianą "akademickością"). Z dużym moim sprzeciwem spotykają się, wcale nie rzadkie praktyki, traktowania dydaktyki jako sprawnego nauczania według zasad poprawności pedagogicznej liceum. Z ręką na sercu powiedzmy: ilu adiunktów wykłada u nas na zasadzie "przeczytał trzy książki i z nich naucza"? Sądzę, że o wiele więcej niż moglibyśmy przypuszczać. Nie dość tego - przy upadku etyki uniwersyteckiej (przykłady cytowałem wyżej) samo zgłoszenie pretensji pod adresem takich wykładowców wydaje się atakiem na ich pozycje i spotyka się z obroną znacznej części środowiska (nie mówiąc już o związkach zawodowych, które wydają się nie rozumieć istoty uniwersyteckości). A tak naprawdę sprawa jest prosta, ale jej powiedzenie w sposób głośny i otywarty grozi wywołaniem otwartego konfliktu uniwersyteckiego: nauczanie jest o tyle uniwersyteckie o ile opiera się na własnym warsztacie badawczym wykładowcy. Ba, ale ilu z nas to potrafi? Może więc lepiej udawać, że nie rozumiemy o co chodzi i budować uniwersytet jako federację sprawnych szkół zawodowych? Tylko nie chciałbym na takim uniwersytecie pracować.
Struktura Uniwersytetu
Instytucje społeczne realizują swe cele w sposób zorganizowany w ramach istniejących (lub nowych, specjalnie tworzonych) struktur organizacyjnych. Powstaje więc pytanie, które jest - co ważne - pytaniem wtórnym a nie pierwotnym: w ramach jakich struktur można realizować zasadnicze cele nowoczesnego uniwersytetu? Nie ulega wątpliwości, że żadna prosta odpowiedż nie jest tu możliwa, mamy do czynienia ze sferą szczególnego społecznego ryzyka, z czego przyszli reformatorzy uniwersytetu winni sobie zdawać sprawę. Gdyby istniały proste rozwiązania zapewne już by je opisano. Jak więc połączyć uniwersyteckość czy akademickość ze sprawnością nauczania konieczą dla wypełnienia społecznej funkcji uniwersytetu? Moim zdaniem (i tutaj jestem świadom ryzyka jakie niesie za soba taka propozycja) Uniwersytet Sląski początku następnego wieku musi najpierw być po prostu uniwersytetem (stąd tak ostro i negatywnie reaguję na owe rozwiązania "pragmatyczne", antyetyczne, krótkowzroczne, które po prostu nie przystoją uniwersytetowi, choć często wypowiadane są przez "młodych profesorów"). Niewątpliwie istnieje konieczość likwidacji niektórych wydziałów (ale nie mechaniczna pod "ciśnieniem" algortymu; swoją drogą cóż za degradacja myślenia akceptowana przez instancje uniwersyteckie!) i niewątpliwie też istnieje potrzeba, ba, konieczość uruchamiania uniwersyteckich szkół zawodowych. Wyjście (wątpliwe ale chyba jedynie możliwe) polegać może na tym by istniały równolegle wydziały uniwersyteckie i szkoły zawodowe będące ich aneksami. Pozwoli to połączyć uniwersyteckość nauczania i badań a przy tym " zmieścić" w tej strukturze tych naszych młodszych kolegów, którzy z jakichś względów nie potrafili uporać się z akademickimi rygorami awansu. To jest tylko propozycja, której poważne potraktowanie może polegać na opracowaniu programu dojścia do takiego celu.
Akademickość wydziałów
Samo pytanie o akademicki charakter wydziałów musi się wydać prowokacją. Ale cóż, jeśli chcemy by uniwersytet w przyszłości był akademicki to przecież nie przez reformę senatu (choć i ta jest absolutnie konieczna) to można osiągnąć a przez reformę wydziałów a właściwie Rad Wydziałów. Moje doświadczenie jest tu ograniczone do tego co widzę u siebie i na tych radach innych uniwersytetów gdzie uczestniczę w procedurach awansowych. To mało by mój głos był tu miarodajny. Chciałbym jednak by rady wydziałów były zgromadzeniami akademickimi a nie administrującymi. Specyfiką (zdecydowanie złą!) naszego Uniwersytetu jest nadmierna rola nieakademickich ciał zarządzających (np. tzw. kolegia dziekańskie, rady instytutów nie mających praw akademickh. itp. ) kiedy rady wydziału sprowadzają się do spraw personalnych, do seryjnych głosowań bez żadnej dyskusji merytorycznej i do dyskusji nad oświetleniem sali posiedzń. Z takimi radami nie zbudujemy akademickości o której tu mówię. Trzeba przede wszystkim przywrócić pierwotną rolę profesury jako tego elementu uniwersytetu, który decyduje o jego akademickości. Nie chcę być źle zrozumiany - nie jestem przeciw wszelkim formom demokracji uniwersyteckiej, ale ma ona zastosowanie tylko w sprawach, w których podmioty decydujące są sobie równe (tak zreszą musi być w każdej demokracji). Nie może w głosowaniu asystent rozstrzygać kto ma być recenzentem w jakiejś habilitacji (a znam - naprawdę - przykłady takiego rozumienia uniwersytetu: jako stowarzyszenia asystentów przeciw profesorom). Uniwersytet opiera się na nierówności (czy się to komu podoba czy nie) i nigdy asystent nie może mieć tego samego głosu co profesor (chyba, że w kwestii rozdziału pietruszki). Bez profesorskości nie będzie uniwersytetu a bez prawdziwej etyki uczonego nie będzie prawdziwej profesorskości. Niech wszyscy którzy zgłoszą się w najbliższych miesiącach do konkursu rektorskiego postarają się zaprezentować konkretne odpowiedzi na pytania wynikające z tego tekstu. Wówczas będziemy mieli świadomość kogo i co wybieramy ale i później będziemy mieć bezwzględny obowiązek uszanowania wyboru wspólnej pracy dla realizacji wybranej wersji uniwersytetu przyszłości. Jeśli to prawda, że uniwerstytet ma być połączeniem interesów nauki, dydaktyki i pewnej społeczenej szkoły obywatelskości to zapewne wymaga on poważnego a nie koniunkturalnego ( czym grozi aktualnie anonsowana kampania) podejścia. Co można w tej sytuacji zaproponować radom wydziałów?
Przyszłość racjonalna
Uniwersytet istnieje i zapewne będzie istnieć, obojętne jakie będą nasze wyborcze decyzje, ale może to być uniwersytet lepszy lub gorszy. W naszym wspólnym interesie jest by był to uniwersytet jak najlepszy. Stąd właśnie potrzeba poważnej dyskusji i odważnych decyzji. I nie trzeba taić, że przy okazji budowania dobrego i sprawnego uniwersytetu ktoś na tym wygra a ktoś przegra. Trzeba więc dokonać analizy tych grup, które zyskają i tych które stracą, bo one będą hamować wszelkie zmiany, broniąc swoich interesów. Powstanie więc konieczość poszukiwania jakichś rozwiązań, które pozwolą tym tracącym grupom zrekompensować choć w części ich gorszą sytuację w przyszłości. Tutaj widzę pole dla wszelkich nowych inicjatyw dydaktycznych o charakterze para -uniwersyteckim (kursy wieczorowe, nauczanie permanentne, doszkalanie itp) które dziś pozostawione są stowarzyszeniom czy instytucjom działającym na obrzeżach uniwersytetu. Konieczne jest też przemyślenie na nowo angażowania się uniwersytetu w życie regionu i miast w których działamy. Wszystko to jednak musi się dokonywać przy spełnieniu jednego podstawowego warunku: Uniwersytet nie może przy tym stracić swego akademickiego charakteru bo wówczas przestanie być uniwersytetem.