ROZMOWY NA TRZYDZIESTOLECIE UŚ

Spojrzenie z przeszłości

Henryk Rechowicz Rozmowa z prof. dr. hab. Henrykiem Rechowiczem, prorektorem Akademii Wychowania Fizycznego, rektorem Uniwersytetu Śląskiego w latach 1972 - 1980.

Tęskni Pan Profesor za Uniwersytetem ?

Opuściłem Uniwersytet w końcu 1980 roku. To już wiele lat, ale myślę nieraz o Uniwersytecie.

Jaka droga zawiodła Pana na Uniwersytet Śląski?

Uczestniczyłem w działaniach mających na celu utworzenie tutaj Uniwersytetu - najpierw filii UJ, a potem Uniwersytetu Śląskiego. Brałem w tych pracach czynny udział. Jak wiadomo filia nie posiadała kierunku historia, więc nie mogłem podjąć tu pracy. Po uruchomieniu Uniwersytetu, na początku na studiach dziennych także nie było historii. Miałem jedynie jakieś zajęcia na studiach podyplomowych. Pracowałem wtedy w Śląskim Instytucie Naukowym, potem przeniosłem się na Uniwersytet i zostałem rektorem.

Studiował Pan historię z nastawieniem na późniejszą pracę naukową ?

Nie bardzo. Zacząłem od studiów w Wyższej Szkole Pedagogicznej, studiowałem fizykę. Mam dyplom nauczyciela fizyki z WSP, doktoryzowałem się z historii we Wrocławiu, z okresu powojennego. Habilitację robiłem na Uniwersytecie Jagiellońskim i dotyczyła ona okresu międzywojennego - Sejmu Śląskiego. Zainteresowałem się historią i ona mnie wciągnęła. Potem podnosiłem swoje kwalifikacje z tego zakresu. Przede wszystkim interesowały mnie dzieje tego regionu.

Pochodzi Pan stąd?

Pochodzę z Dąbrowy Górniczej. AWF to już piąta uczelnia, z którą jestem związany. Z tym, że jak się jest tylko związanym przygotowywaniem rozprawy doktorskiej czy habilitacyjnej, to związki są znacznie mniejsze.

Pracował Pan na UŚ zanim został Pan rektorem tej uczelni?

Parę miesięcy wcześniej zostałem przyjęty na UŚ. Przeszedłem ze Śląskiego Instytutu Naukowegona Wydział Nauk Humanistycznych - tak to się wtedy nazywało. Byłem związany z Uniwersytetem także tym, że właśnie w Śląskim Instytucie Naukowym przygotowywaliśmy kadrę humanistyczną dla przyszłej uczelni, historyków, socjologów. Blisko współpracowałem z ówczesnym rektorem - Kazimierzem Popiołkiem, do niego uczęszczałem na seminarium doktoranckie. Organizowaliśmy razem sesje naukowe, przedsięwzięcia w zakresie historii.

Potem został Pan rektorem...

Wtedy się rektorem zostawało z powołania, było inaczej niż teraz. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że rektorem zostałem dlatego, że mnie na to stanowisko mianowano. Moim zdaniem, gdyby nastąpiły wybory, jak to ma miejsce w tej chwili, to z całą pewnością rektorem zostałby profesor Zbigniew Bojarski, który był prorektorem. Miał on ogromne doświadczenie, które wysoko ceniłem. Był on zresztą moim pierwszym zastępcą.

Pamięta Pan pierwsze chwile rektorowania?

Pamiętam, ale to nie były przyjemne chwile. Prof. Kazimierz Popiołek, z którym utrzymywałem bliskie związki, jeszcze chciał być dłużej rektorem. Wprawdzie osiągał już wiek 70 lat - emerytalny- w tym czasie, faktycznie ustawa o szkolnictwie wyższym dopuszczała jeszcze jeden rok jego pracy. Profesor Popiołek musiał jednak odejść z Uniwersytetu. Mianowicie sekretarzem w komitecie społecznym przy rektorze był Zdzisław Marchwicki, który dla odwrócenia uwagi oskarżał wiele osób z Uniwersytetu, w tym i rektora o łapówkarstwo. Uważano wtedy, moim zdaniem słusznie, że w okresie procesu Marchwickiego aktualny rektor nie powinien być uwikłany w jakieś zarzuty. Niektóre osoby udało mi się potem wybronić, niektóre musiały jednak odejść. Samo wyjaśnianie tych insynuacji nie było rzeczą zbyt godną. Z tego punktu widzenia moje przyjście na Uniwersytet nie było takie miłe. Miałem także trudności techniczne: zwykle kadencja rektorska zaczyna się 1 września, niestety ja zaczynałem kadencję 1 października. Ponieważ pan rektor Popiołek przestał mnie darzyć sympatią z powodu mego przyjścia, nowy rok akademicki musiałem przygotowywać z pomocą innych ludzi. Najbardziej mi utkwiła w pamięci sama inauguracja nowego roku akademickiego, mająca takie elementy, które wywoływały u mnie pewien stres. Normalnie w jej trakcie powinno odbyć się przekazanie władzy przez poprzedniego rektora, ale władze nie chciały tego przekazania. To nie ode mnie zależało, ja uważałem, że to powinno mieć miejsce.

Wie Pan, co spowodowało pańskie mianowanie na to stanowisko ?

Tak, oczywiście. Byłem nie tylko profesorem i dobrym organizatorem, ale także działaczem partyjnym i to przeważyło z całą pewnością. Miałem już długi staż partyjny, wstąpiłem do PZPR w wieku 18 lat.

Jakie były pierwsze Pana decyzje ?

Za cel postawiłem sobie rozwinięcie humanistyki, tego, czego się poprzednikom nie udało. Stąd pierwsza decyzja to był podział Wydziału Humanistycznego na dwa: Filologiczny i Nauk Społecznych. Mówi się, że ja podjąłem nieprzemyślane decyzje o przeniesieniu Wydziału Filologicznego do Sosnowca. Tymczasem wtedy takiego wydziału nie było, istniał jedynie Wydział Humanistyczny z filologią polską, który mieścił się w budynku będącym własnością kurii biskupiej na ulicy Wita Stwosza razem z Wydziałem Techniki. Problem lokalizacji był trudny i wtedy pojawiły się możliwości lokalowe w Sosnowcu, więc tam się filologia znalazła. Na tak nazwanym wydziale musiały być inne filologie poza polską, a nie było. Znalazłem więc organizatora - dowiedziałem się, że poprzedni rektor rozmawiał z prof. Kazimierzem Polańskim, ale go nie przyjął do pracy. Ja przyjąłem i poprosiłem o pomoc. I faktycznie on zorganizował filologie obce, ściągał ludzi, z którymi ja później rozmawiałem, bo trzeba było znaleźć mieszkania - czymś tych ludzi przyciągnąć. I to się udało - przyszli romaniści, angliści, później powstała filologia germańska, podnieśliśmy rangę filologii rosyjskiej, która była w studium nauczycielskim w Sosnowcu, potem pojawiła się filologia słowiańska. Stworzono nowe kierunki studiów- kulturoznawstwo, potem bibliotekoznawstwo. I to wszystko w Sosnowcu, bo tam udało się zdobyć pomieszczenia.

Drugą częścią dawnego Wydziału Humanistycznego był Wydział Nauk Społecznych. Oczywiście był problem, który z tych dwóch wydziałów ma się mieścić w Sosnowcu. Władze partyjne życzyły sobie, aby nauki społeczne i polityczne były w Katowicach. I tak się stało. Ściągnęli zresztą na dziekana działacza partyjnego docenta J. Kolczyńskiego. Wtedy już była na UŚ historia, pojawiły się nauki polityczne, socjologia, filozofia dopiero później. Następnie Wydział Humanistyczny pączkował dalej - rok później powstał Wydział Pedagogiki i Psychologii. Byłem dumny z tego, że udało się rozwinąć humanistykę.

W tym regionie także nauki biologiczne miały duże znaczenie. Kiedy przyszedłem na stanowisko rektora Instytut Biologii był w bardzo złym stanie (konflikty personalne) - trzeba było to zmienić. Przyciągnąłem Profesora Pytasza i Instytut z jednym docentem rozrósł się w Wydział Biologii i Ochrony Środowiska z prawami doktorskimi i habilitacyjnymi.

Ile lat władał Pan uczelnią ?

Ponad 8 lat. To jest okres rozwoju Uniwersytetu. Uczelnia stała się uniwersytetem z prawdziwego zdarzenia, rozrosły się kadry. Miałem dobrych współpracowników i nie zajmowałem się wszystkim. Koncentrowałem się na rozwoju, przyciąganiu ludzi, załatwianiu budynków, inwestycji, mieszkań. To trzeba było załatwiać. Ministerstwo dawało mało środków, ale pod koniec roku zawsze udawało się ich więcej uzyskać, bo inne uczelnie nie były ich w stanie zużyć. Dzięki temu, że miałem dobre układy, mogłem to lepiej zorganizować. Miałem wpływowych opiekunów, firmy budowały jeszcze nie mając pieniędzy.

Pan przyjaźnił się z towarzyszem Zdzisławem Grudniem, I sekretarzem KW PZPR w Katowicach?

To bardzo pomagało oczywiście. Pomysł powołania Wydziału Nauk o Ziemi zrodził się z jego właśnie zainteresowań. Z jakichś francuskich pism, które czytał, dowiedział się, że bardzo ważna jest geofizyka. Zaczęliśmy rozmawiać. On kazał nawet zbudować makietę budynku z obserwatorium astronomicznym. Wiedząc, że to go pasjonuje, wykorzystałem jego pomoc. Pomagali też inni np. wojewodowie J. Ziętek i Legomski, poseł Seta, dyrektor HPR-u Stokłosa - Wydział Nauk Społecznych został właśnie przez HPR wybudowany.

Czy musiał się Pan liczyć z partyjnymi sugestiami personalnymi?

Przy obsadzie stanowisk tak, ale miałem dość dobrą sytuację, dzięki temu, że łączyła mnie przyjaźń z Grudniem. Mogłem się opierać różnym naciskom. On doceniał Uczelnię, chciał, żeby to był Uniwersytet z prawdziwego zdarzenia. I tym argumentem ja go mogłem przekonać odrzucając zarzuty polityczne.

Mogę podać przykłady: Prof. Ireneusz Opacki miał negatywną opinię komitetu Wojewódzkiego PZPR w Lublinie, ale udało mi się go przyjąć do pracy; Sędzimir Maciej Klimaszewski starał się o przyjęcie do pracy na UŚ, a miał złą opinię partyjną - rektor Popiołek bał się podjąć decyzję, a ja to zrobiłem; podobnie było z profesorem Małuszyńskim. Była też sprawa prof. Alicji Helman, za którą kazano mi wziąć osobistą odpowiedzialność, ponieważ miała niewłaściwe powiązania polityczne. Musiałem odpierać zarzuty wobec profesora K. Górskiego, że współpracuje z Kurią. Oskarżenia pochodziły czasem od najbliższych ludzi oskarżanych, którzy chcieli się popisać swoją prawomyślnością. W takiej sytuacji musiałem np. bronić profesora Sośniaka.

Jak Pan wspomina te czasy z dzisiejszej perspektywy ?

Wspominam ten czas różnie. Jestem zadowolony z tego, co robiłem i to do końca. Nie wszyscy rektorzy chcieli współpracować z "Solidarnością", a ja ją uznałem za pełnoprawnego partnera na Uczelni obok innych związków zawodowych. To także ja podjąłem starania o przeniesienie Wydziału Filologicznego do Katowic.

Kadencja Pana zakończyła się w atmosferze skandalu, stanął Pan przed sądem oskarżony o wykroczenia finansowe.

To sprawy nieprzyjemne i wymagałyby obszernego wyjaśnienia.

Jakie były dalsze Pana losy?

Najpierw odszedłem na rentę, ponieważ chorowałem na serce. Potem zacząłem pracować w Bibliotece Śląskiej, z którą jestem do dziś związany. Od 1987 pracuję na AWF. Dobrze mi się tu pracuje, zajmuję się historią kultury fizycznej, wydałem dwie książki, trzy prace zbiorowe. Napisałem historię Biblioteki Śląskiej.

Dziękuję za rozmowę.