W CIENIU OSCARA

Chyba tylko w "Trybunie Leśnika", "Wiadomościach Parazytologicznych", no ewentualnie w "Tygodniku Żużlowym" nie opisano jeszcze (choć głowy nie dam) sukces Andrzeja Wajdy. Statuetka Oscara, mimo iż niewielka rzuca jednak potężny cień skoro pomieścił on tyle różnych osób, których nawet nie podejrzewałem, że były kiedykolwiek w kinie, a które teraz snują opowieści o Wajdzie. Wszyscy chcą jakoś w tym sukcesie uczestniczyć. Nawet Książnica Beskidzka w Bielsku informuje na łamach katowickiej "Gazety Wyborczej", że zakupiła z tej okazji dwutomowy album "Wajda - filmy". Nasza Gazeta nie może oczywiście być gorsza. Moje wspomnienie związane z Andrzejem Wajdą nie mają nic wspólnego z wielkim filmowym światem festiwalami, premierami, bankietami, bo na takowe mnie nie zapraszają, a to w myśl przedwojennej anegdoty Lopka Krukowskiego:
- Podobno wyrzucili cię z Klubu Myśliwskiego? ?
- Mnie wyrzucili z Klubu? ?
- Tak, tak, ciebie.
- A kto by mnie tam wpuścił?

fot. 1 W trzecim rzędzie od prawej siedzą: J. Diatłowicki (za mikrofonem), K. Zachwatowicz, A. Wajda, J. Parzniewski, F. Netz, W. Marczewski (tyłem), J. F. Lewandowski

Nie gwarantuję więc państwu oślepiającego błysku 14 karatowego oscarowego złota, jedynie marne refleksiki, ale zawsze...

Na początku lat osiemdziesiątych (bodaj był to nawet znamienny 1984) w klubie "Remedium" w Sosnowcu pracowałem przy organizacji pierwszych konfrontacji studenckich etiud filmowych szkoły łódzkiej i naszego wydziału RiTV. Ambicją naszą było powołanie z tej okazji prawdziwie profesjonalnego jury z przewodniczącym Andrzejem Wajdą na czele. Wykorzystując bezlitośnie prywatne kontakty i znajomości, udało nam się owe plany szczęśliwie zrealizować. Być może również dlatego, że o pomysle zaproszenia Wajdy nie informowaliśmy wcześniej żadnych "wysokich czynników" słusznie przewidując, że będą starali się odwieźć nas od tego projektu. Wszak Wajda nie był wówczas postacią zbyt wygodną dla urzędników od kultury. Potwierdziło się to, gdy na kilka dni przed imprezą wręczaliśmy różnym waznym decydentom zaproszenia. Dowiedziałem się wtedy, że jestem "nieodpowiedzialnym młodym człowiekiem" (jak Boga kocham, tak kiedyś o mnie mówili) narażającym na szwank dobro polskiej kultury. Bo co to będzie gdy:

1. Coś się Wajdzie nie spodoba i powie o tym w Warszawie.

2. Chory reżyser (to była prawda) wpadnie na pomysł, by opuścić ten ziemski padół akurat na zagłębiowskiej ziemi.

W życiu nie przyszło mi do głowy, że na moich barkach będę dźwigał ciężar odpowiedzialności za losy polskiej kultury. Wbrew tym ponurym prognozom Wajdzie nie zaszkodziło sosnowieckie morowe powietrze, w czym jednak proszę nie upatrywać mojej zasługi.

Jury jak już wspomniałem było iście profesjonalne. Obok Krystyny Zachwatowicz i Andrzeja Wajdy zasiadali w nim: Jerzy Diatłowicki, Jan F. Lewandowski, Marcel Łoziński, Wojciech Marczewski i Feliks Netz. Mnie przypadła zaszczytna funkcja komisarza imprezy. Teraz to się łatwo pisze "zaszczytna funkcja", ale wówczas chętnie (jak się państwo przekonają nie bez powodów) zamieniłbym się na owe zaszczyty z panią Zającową na portierni.

Aby projekcje przebiegały sprawnie zatrudniliśmy zawodowego operatora sprzętu, niejakiego pana Janusa (celowo zniekształcam nieco nazwisko). Nie była to praca łatwa. Jakość kopii w wielu przypadkach budziła grozę. Niestety głównie tych z naszego wydziału. W stanie wojennym bowiem ulokowano je w niezwykle zaszczytnym miejscu, to znaczy na korytarzu pod kaloryferem. Filmy rwały się, puszczały sklejki, a z kabiny projekcyjnej dochodziły przekleństwa, które wpędziłyby w kompleksy niejednego kaprala. Kiedy na przemian przepraszając widzów i przeklinając braci Lumiére cudem dotarłem do końca przeglądu byłem już tylko strzępem starego człowieka. Pozostało jedynie ulokować jury w autobusie i zawieźć do hotelu. O 300 w nocy, gdy goście i jury czekali już w autobusie na odjazd, do pojazdu wtoczył się oddelegowany przez nas do pomocy p. Janusowi kolega, który zmagając się z nieposłusznym językiem kategorycznie stwierdził: "Ten autobus nigdzie nie pojedzie, dopóki nie będzie tu siedział pan Janus". Nasz zawodowy operator miał obok wysokich kwalifikacji, artystyczną duszę, to znaczy pił jak wszyscy poeci przeklęci razem wzięci. Ubranie go w odzież wierzchnią i wytaszczenie z klubu na górę było zadaniem odpowiednim dla drużyny rugby, takiej jednak akurat w pobliżu nie było. Pan Janus otumaniony pochlebstwami swego asystenta - alkohol sprzyja szybkiej ich asymilacji - uwierzył, że to nie jakiś tam Wajda, ale on jest prawdziwą gwiazdą tej imprezy. Na gwiazdy zaś się czeka. W innych okolicznościach takiego faceta łapie się za klapy i jednym celnym kopniakiem pozbawia tzw. godności osobistej. Filmowcy jednak to specyficzna grupa zawodowa. Po pierwsze ich praca polega głównie na czekaniu, stąd traktowali tę sytuację jako coś normalnego. Po drugie jak zauważył któryś z gości: bez jury konfrontacje mogą się odbyć, bez operatora nie.

Kiedy wreszcie w drzwiach "Remedium" ukazało się Janusowe oblicze połowa pasażerów już spała, połowa zaś biła brawo jako że ostatnie 20 metrów dzielące pana Janusa od autobusu było wyjątkowym triumfem woli nad opornym organizmem, odegranym brawurowo zgodnie z regułami niemych komedii Macka Sennetta.

Pierwszą osobą, która przyszła do klubu następnego dnia rano był... Andrzej Wajda. Widząc panujący rozgardiasz wytłumaczył, że przychodzi wcześniej, gdyż chce spokojnie podpisać werdykt i dyplomy. Rzecz normalna - pod jednym wszak warunkiem, że są owe dyplomy. Już się państwo domyślają co było dalej... W czasie gdy ja zabawiałem mistrza anegdotkami z życia Sosnowca, na zapleczu wyłamywano drzwi, zrywano podłogi, rozkręcano kaloryfery w poszukiwaniu zaginionych dowodów uznania. Nawiasem mówiąc władze Sosnowca do dzisiaj nie okazały mi wdzięczności, a przecież w moich opowieściach Sosnowiec jeżeli już różnił się czymś od Los Angeles, to tylko drobiazgami.

Kiedy wreszcie znalazły się dyplomy, to brakło czasu na ich wypisanie. Odpowiedzialne za to dziewczyny patrzyły bezradnie na piętrzącą się stertę druków popijając z braku lepszej trucizny atrament, a ja wpatrywałem się na szafę w złudnej nadziei, że spadając stamtąd skręcę sobie kark. Gdy dochodziło już pukanie do drzwi i złowieszczy szept: To ja - KOMPROMITACJA. Andrzej Wajda poprosił o tusz i piórko i spokojnie zabrał się do wypisywania wyróżnień. Do dziś pewnie wiele z owych wyróżnionych nie ma nawet pojęcia, że największym ich artystycznym osiągnięciem jest posiadanie dyplomy własnoręcznie przez Wajdę wypisanego.

Proszę się nie dziwić, że w czasie, gdy Wy będziecie napawali się dumą oglądając ceremonię wręczania najsłynniejszej nagrody filmowej świata, ja będę myślał o jednym - żeby tylko nie zginął klucz od szafy ze statuetkami.