Są tacy artyści, z którymi nigdy nie łączyły mnie wspólne przekonania, a jednak ich twórczość przylgnęła do mnie na trwałe. Gabriel García Márquez (dzięki znakomitym tłumaczeniom) otworzył mnie w nie mniejszym stopniu niż skamandryci na potęgę, jaką jest uroda języka. Razem z Janem Parandowskim pozwolił uwierzyć w życiodajną alchemię słowa, zasmakować magii realizmu, a wespół z Jorge Luisem Borgesem dał dotknąć tajemnic lustra, skatalogować zoologię fantastyczną, uwierzyć, że literatura to nie fikcja, tylko prawdziwe, olśniewające i najczęściej nieodkryte życie. Nikt bardziej zachwycająco nie pisał o miłości i innych demonach, o strachach sierpniowych i najpiękniejszym topielcu świata. Nikt nie potrafił tak fantastycznie skomplikować fabuły po to tylko i aż po to, by – nawet w obliczu trzeciej rezygnacji – z kłębowiska myśli, uczuć, przeczuć wyprowadzić prawdy najprostsze, najważniejsze. To On zauważył, że jeżeli ktoś nie kocha cię tak, jakbyś tego chciał, nie oznacza to, że nie kocha cię on z całego serca i ponad siły. Nauczył mnie, że co innego znaczą słowa: „liberałowie” i „konserwatyści” tu w Europie, a co innego tam w Ameryce Łacińskiej, że nawet i sto lat samotności nie przekreśla życia zdumiewająco pięknego i że w czasach każdej zarazy miłość może przetrwać. Wciąż potrzeba Jego nauk. I wrażliwości, by karteczki przylepiane na przedmiotach nie kojarzyły się jedynie z reklamą suplementu diety.
Życiorysy jego samotnych patriarchów i generałów w labiryntach były mi mapami pozwalającymi znaleźć drogę do żywej historii, drogowskazami w złej godzinie. Dzięki niemu uwierzyłem, że światło jest jak woda i że kiedy śni się o własnym pogrzebie, będącym okazją do spotkania dawnych, od lat niewidzianych, przyjaciół, to jest się jedynym, który po uroczystości nie może pójść za nimi. Jedyne, co Go przerażało w myśleniu o śmierci, było to, że można umrzeć nie z miłości. Dał mi wiarę w słowo, które staje się źródłem pochwały życia. Sam tego życia był wielkim piewcą i admiratorem, a jednocześnie kronikarzem zapowiedzianej śmierci, mistrzem wstrzemięźliwości i wyciszenia. Gdyby nie On, Eliseo Alberto nie napisałby, że „ci, których kochamy, nigdy nie umierają naprawdę”. Gabriel García Márquez umarł, ale żyje... Właśnie kartkę z Jego imieniem przykleiłem do lustra...