Zaczynałem studia biologiczne, gdy Instytut Biologii Uniwersytetu Śląskiego dopiero powstawał. Budynek znajdował się tylko przy ulicy Jagiellońskiej, a my żyliśmy w czasach wiecznych remontów. Warunki wprawdzie spartańskie, ale za to wspaniali wykładowcy! Na początku studentów było niewielu, około 50 osób. Znaliśmy się wszyscy, bez względu na rocznik. Instytut został zorganizowany przez profesora Przemysława Trojana, autorytet w dziedzinie ekologii. To nas nobilitowało. Sprowadził mnóstwo ciekawych, ambitnych asystentów, z niektórymi z nich pracowałem zresztą później zawodowo. Tworzyliśmy wąskie grono zaprzyjaźnionych ludzi, chociaż zawsze śmialiśmy się, że nigdy nie uda nam się skompletować żadnej instytutowej drużyny piłkarskiej – „dominowały” bowiem dziewczyny. Panował ogólny entuzjazm, spędzaliśmy na wydziale mnóstwo czasu, pracowaliśmy intensywnie w kole naukowym. Szczawnica, Jaworki, bacówka pod Wysoką, po której dziś, niestety, zostały tylko zgliszcza – to miejsca, które odwiedzaliśmy podczas obozów naukowych. Prowadziliśmy badania związane z fizjologią zwierząt czy botaniką, na przykład opisywaliśmy skład gatunkowy mrówek i badaliśmy gradient siedliskowy poprzez odławianie owadów przy użyciu słynnych pułapek Barbera.
Badania do pracy magisterskiej rozpocząłem właśnie podczas jednego z obozów, zorganizowanego w Górkach Wielkich. Wtedy zacząłem się zajmować fitosocjologią. Muszę wspomnieć o moim promotorze profesorze Krzysztofie Rostańskim. To był człowiek renesansu, znał się na wszystkim – na poezji, na sztuce, był też specjalistą od botaniki. Prowadził kapitalne zajęcia, poszerzające horyzonty z zakresu geologii, zlodowaceń, co zwiększało nasz zasób wiedzy. Zawsze był uśmiechnięty, to była jego cecha charakterystyczna.
W ramach pracy w kole naukowym udało nam się również zorganizować wyprawę do Azji. W podróż życia wyruszyło ośmiu studentów, opiekun naukowy, nieżyjący już doktor Bogusław Dominiak, oraz lekarz – dr med. Jan Koisar. Szukaliśmy także profesjonalnego kierowcy. Zgłosił się niepracujący taksówkarz, mówiliśmy na niego Dyzio. Towarzyszył nam również młody człowiek z telewizji, który przygotował materiał filmowy z naszego wyjazdu.
Na początku szukaliśmy sponsorów. Udało się zdobyć wojskowy samochód Star 66 ze Starachowic, materace, śpiwory, namioty itp. Tłumaczyliśmy, że będziemy testować i reklamować sprzęt, gdzie się da. Podróż miała trwać 3 miesiące, dlatego udaliśmy się także do wojskowych, by dowiedzieć się, jak przeliczyć jednostki żywieniowe. Były to czasy żelaznej kurtyny, co tu dużo mówić, wyprawa nie należała do łatwych, ale zawzięliśmy się i dopięliśmy swego. Byliśmy naiwni i chyba nie do końca odpowiedzialni. Pamiętam, jak toczyliśmy się przez górzysty kraj Kurdów i nagle z krzaków wyskoczyła grupa miejscowych chłopaków z karabinami. Pół godziny później pozowaliśmy z nimi i ich bronią do zdjęć.
Potem wymyśliliśmy, że musimy zdobyć Ararat, naturalnie bez żadnego wspinaczkowego doświadczenia oraz bez sprzętu, nie licząc kilku raków i czekanów. Żaden z nas nie był nawet na Rysach. Atak na szczyt miał się odbyć następnego dnia, ale nie zdążyliśmy. Zostaliśmy bowiem otoczeni przez tureckich żołnierzy, którzy zabrali nas do tamtejszej jednostki. Okazało się, że chcieliśmy zdobywać szczyt, wyruszając z terenu wojskowego. Zapomnieliśmy o tym, że Ararat graniczył przecież ze Związkiem Radzieckim.
Udało nam się za to zdobyć w Iranie w górach Elburs szczyt Damavand (5678 m n.p.m.). Ciężko było, wynajęliśmy muły, szliśmy cały dzień, potem był schron i skoro świt zaatakowaliśmy szczyt. Amatorszczyzna! Zamiast równo rozłożyć siły, wspinaliśmy się jak umieliśmy – jedni biegli, inni szli na czworakach, spontanicznie, byle tylko dotrzeć do celu.
Mam zresztą kontakt z moimi kolegami do dziś. Muszę wspomnieć chociażby o naszych spotkaniach, które nazwaliśmy „Czwartkowymi spotkaniami u Stasia”, na wydziale u pana profesora Stanisława Cabały.
Po ukończeniu studiów związałem się z Instytutem Badawczym Leśnictwa, z Pracownią Ochrony Lasów. Pracowałem tam trzydzieści jeden lat, właściwie aż do zamknięcia jednostki. Potem znów trzeba było szukać pracy. Dostałem informację z Warszawy, że mam się zgłosić do Nadleśnictwa Kobiór. Zostałem przyjęty na stanowisko edukatora i w pewnym sensie poznawałem świat na nowo. Jest to przede wszystkim praca biurowa, ale ze względu na lokalizację mam także częsty kontakt z żubrami. Z nimi nie można się nie zaprzyjaźnić! Moim ulubieńcem jest młody byczek o imieniu Placido, syn Pleo i Plastyki, któremu wróżę bardzo dobrą przyszłość reproduktora. Imiona wszystkich tutejszych żubrów zaczynają się od PL, ponieważ wywodzą się z najstarszej na świecie pszczyńskiej hodowli. Dodam jeszcze, że w przyszłym roku minie 150 lat, odkąd żubry goszczą na ziemi pszczyńskiej. Przygotowujemy już uroczyste obchody święta, w tym kilka niespodzianek dla naszych zwierząt, ale o tym, mam nadzieję, będzie jeszcze głośno.