Starsi czytelnicy na pewno pamiętają, że w maju były obchodzone Dni Kultury, Oświaty, Książki i Prasy. Z tej okazji organizowano kiermasze, spotkania z pisarzami i w ogóle ciekawymi ludźmi, czasami wypadało też święto lokalnego organu pezetpeer. Na przykład na Śląsku fetowano ,,Trybunę Robotniczą”, która już zakończyła swój żywot, przegrywając z lokalnym rywalem walkę o czytelnika. W czasach, o których opowiadam, ,,walka o czytelnika” w ogóle nie miała miejsca – czytelnik powinien być wierny swojemu organowi aż po moment, gdy śmierć jednego z nich ich rozłączyła. Przy tym ,,śmierć organu” następowała w prozaicznych okolicznościach mycia okien, leżenia na podłodze podczas malowania albo – w miejscu odosobnienia, ponieważ skądinąd znane wtedy były braki papieru. Właśnie: braki papieru. Ileż to razy słyszeliśmy o lasach ginących z powodu naszej nieokiełznanej żądzy czytania, pisania czy pakowania! Z tego powodu dzieci szkolne zbierały makulaturę na punkty, kilogramy i żeby zasłużyć na pochwałę.
Potem przyszła odnowa, zwana też niekiedy transformacją. Przyjęli nas do Unii Europejskiej i nagle okazało się, że papier jest, makulatury w zasadzie się nie zbiera, a lasy jakoś nie giną: z tego, co słychać, widać i czuć, to nawet ich powierzchnia się systematycznie powiększa. Zmniejsza się za to powierzchnia ,,zadrzewiona” w miastach takich, jak Katowice, ale to już kwestia systematycznych wycinek – podobno tak trzeba, bo zazielenianie przed laty doprowadziło do panoszenia się drzewnych ,,chwastów”, czyli szkodników. Nie chcę jednak narażać się ekologom i miłośnikom zieleni w każdej formie (nawet chwastów), więc nie będę się wypowiadał szerzej na ten temat. Zwłaszcza, że na roślinności się nie znam.
Trochę znam się na pisaniu, więc skupię się raczej na tym temacie. Sztuka pisania (podobno taki kierunek ma być otwarty na UŚ; to dopiero pole do popisu, chociaż na razie nie ma mowy o sztuce popisywania się) zmienia się ostatnio w podobnie szalonym tempie jak inne przejawy ludzkiej twórczości. Dzisiaj już rzadko pisze się ręcznie, co najwyżej podpisuje się dokumenty (ale i tu być może zatriumfuje podpis elektroniczny). Znacznie częściej mamy do czynienia z klawiaturą komputera, która przypomina klawiaturę maszyny do pisania, ale jest to doprawdy jedynie złudne podobieństwo. Po pierwsze, pisanie na maszynie było sztuką i organizowano zawody w maszynopisaniu; wygrywała ta maszynistka, która pisała najszybciej i poprawnie. Napisałem ,,wygrywała”, bo specjalistkami od maszynopisania były przeważnie kobiety. Gdzieś przeczytałem o roli maszyny do pisania w emancypacji kobiet: gdy wynaleziono maszynę do pisania (gdzieś w XIX w.), to okazało się, że nie ma kogo zatrudnić do jej obsługi. W biurach, gdzie była używana, mężczyźni nie chcieli (albo nie mogli z powodu niskiego wykształcenia) pracować. Była jednak w społeczeństwie grupa osób wykształconych ponadprzeciętnie i dysponujących wolnym czasem, a przy tym nielękających się niegodnej mężczyzny pracy w biurze. To były kobiety, które w ten sposób zdobyły przyczółek.
Dobrze, ale co to ma do papieru? Otóż pisanie na maszynie wymagało skupienia i uwagi, wystarczył mały błąd, żeby trzeba było przepisywać całą stronę – myślę o czasach przed korektorami, tipexami i innymi wynalazkami, o których już mało kto pamięta. A dziś? Poprawienie błędu na komputerze jest dziecinnie łatwe, więc nie trzeba przepisywać. Ponieważ czytanie na ekranie jest uciążliwe, to wystarczy jedno kliknięcie, by wydrukować wersję roboczą. Potem wprowadza się poprawki i znowu – klik! I tak powstają hałdy, góry, Himalaje papieru. Pytanie: skąd się bierze ów papier, który z taką niefrasobliwością marnujemy?