Od schyłku lat 60. minionego wieku Jerzy Waldorff prowadził w tygodniku „Polityka” rubrykę Muzyka łagodzi obyczaje. Zamieszczane w niej teksty dotyczyły jednak wielu wątków nieraz tak dalekich od muzyki, że ostatecznie autor zmienił tytuł cyklu na Uszy do góry. Niemniej jednak to muzyka była najważniejsza, przynajmniej na początku... Przekonaniu, jakoby z samej już swojej natury miała wpływać na uzdrawianie obyczajów, sprzeciwiał się wytrawny adwersarz Waldorffa, Stefan Kisielewski, znany nie tyle nawet ze swojej muzycznej aktywności (wszak był kompozytorem i sporo też pisał o muzyce), ile z arcypopularnych felietonów drukowanych w „Tygodniku Powszechnym”. Kisiel (tak się pod nimi podpisywał) postawę swoją uzasadniał w gruncie rzeczy boleśnie prostą konstatacją, że ani twórczość Mozarta, ani Bacha czy Schuberta nie ugasiły w oddanych jej miłośnikach – hitlerowcach – zbrodniczych namiętności i niewyobrażalnego bestialstwa. Dodawał ponadto, co wiemy także ze słynnego aforyzmu Aldousa Huxleya, że „Muzyka oznacza tylko samą siebie”.
Pytanie, czy muzyka łagodzi obyczaje, w istocie jest nierozstrzygalne, a być może nawet niepotrzebne, skoro zagadnięty o istotę piękna Witold Lutosławski odpowiadał z ujmującą, szlachetną bezradnością: „Nie potrafię sformułować definicji piękna, ma ono przecież nieprzeliczone i najprzeróżniejsze oblicza. Piękno jest w oczach uśmiechającego się dziecka i w obrazie Vermeera W pracowni malarza, i w krzyku ptaka przelatującego o świcie nad jeziorem, i w Preludium Es-Dur Chopina; w topoli rosnącej w moim ogródku, i w katedrze w Chartres. Ale również, a może – przede wszystkim, piękno jest w porywie duszy człowieka poświęcającego się dla innych. Piękno jest zdolne wywoływać radość i przynosić ulgę w cierpieniu; rozpalać wyobraźnię i przywracać spokój rozedrganym nerwom. Piękno wreszcie pozwala człowiekowi przeczuwać, czym jest szczęście”. Słowa te wybrzmiewają we mnie ze szczególną siłą od kilku tygodni, od owej ostatniej niedzieli grudnia 2013 roku, kiedy to o poranku rozeszła się wieść, że zmarł Wojciech Kilar. Urodzony we Lwowie Ślązak i Polak, reprezentant całej generacji gigantów, w jednym z wywiadów o pięknie mówił na miarę osoby formatu Lutosławskiego, a więc także niemal bezradnie, a przy tym z zachwycającą powściągliwością i tak, jakby dawał świadectwo: „Piękno zawsze było pocieszeniem dla żyjących na tym świecie. To Norwid napisał: »Cóż wiesz o pięknem?« »Kształtem jest Miłości«. A miłość to najważniejsze ze słów”.
Przypomina mi się epizod z sesji nagraniowej Paula McCartneya, gdy ten pracował nad jednym z najwspanialszych w karierze solowych albumów. Wśród zaproszonych muzyków znalazł się fenomenalny basista Stanley Clarke. McCartney (sam grający na gitarze basowej) był podekscytowany udziałem Clarka w nagraniu piosenki, a kiedy wybitny gość wykonał wreszcie swoją partię, Paul nieco zmieszany powiedział: „Świetnie Stanley, naprawdę świetnie, tylko że ty zagrałeś to tak, jak... ja bym to zrobił”. I na to usłyszał: „Tak Paul, bo to trzeba grać tak, jak ty grasz”...
Waldorff, Kisielewski, Lutosławski, Clarke, McCartney, Kilar… Zaledwie sześć wspaniałych argumentów przemawiających za tym, że mimo wszelkich szaleństw, ludzkich grzechów, błędów i małości... muzyka nie tylko może łagodzić obyczaje, ale też jako czyste piękno „potrafi być pocieszeniem dla żyjących na tym świecie”.