Nie tak dawno, 18 czerwca 2012 roku, na Wydziale Teologicznym miało miejsce wielkie święto – Wojciech Kilar odbierał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Wyjątkowy dzień, wyjątkowy twórca i wyjątkowa laudacja autorstwa księdza profesora. Niejednego słuchacza zdumiało wówczas stwierdzenie, że „ten doktorat honoris causa jest o wiele bardziej potrzebny (…) Wydziałowi Teologicznemu, szerzej: Uniwersytetowi, niż Czcigodnemu Laureatowi, wielokrotnie już honorowanemu na całym świecie…”.
Wojciecha Kilara i jego muzykę zna niemal cały świat. Czy cały świat zna Wydział Teologiczny Uniwersytetu Śląskiego? Nie mam pewności. Jak to w życiu: nastolatek – nasz wydział ma w tym roku 14 lat – powinien znać swoje miejsce w szeregu, a skromność jest nieodłącznym elementem prawdziwej mądrości. Uniwersytet tworzy swój wizerunek poprzez tych, których wyróżnia najwyższą godnością akademicką, czyli tych, którym przyznaje doktoraty honoris causa. Badając kiedyś to zjawisko na KUL-u, odkryłem, spoglądając z perspektywy dziesięcioleci, że doktoraty honoris causa mówią naprawdę wiele o uczelni. Obrazują to, co społeczność akademicka chce powiedzieć o sobie, jak się zmienia, honorując kolejnych wielkich. Doktorzy honoris causa mówią o tym, kim w rzeczy samej jesteśmy jako uniwersytet albo lepiej: kim chcemy być i jakie wartości są nam bliskie.
Wypowiadając tamte słowa, chciałem też opowiedzieć się za pewną koncepcją teologii, koncepcją, rzekłbym, „antytechnokratyczną”. Serdecznie bliska jest mi wypowiedź szwajcarskiego teologa Hansa Ursa von Balthasara (kto wie, czy nie najwybitniejszego teologa XX wieku), który chcąc wyjaśnić, czym jest teologia, stwierdził, że aby wyrazić swoje naukowe i duchowe treści, teologia sytuuje się i sytuować się musi zwischen Musik und Literatur (pomiędzy muzyką i literaturą). To znaczy, że musi ona być piękna, jeśli chce autentycznie służyć prawdzie. Prawda potrzebuje bowiem piękna – ono należy do niej niejako konstytutywnie. I w tym sensie, nieinstrumentalnym, Wojciech Kilar jako doktor honoris causa był nam – Wydziałowi Teologicznemu – potrzebny: żeby docenić obecność sztuki na naukowym wydziale, żeby pomóc wyrazić i zobrazować dziełem swego życia, że najważniejsze duchowe treści są możliwe do wyrażenia przy pomocy piękna.
Jako jeden z wydziałów na Uniwersytecie zmuszeni jesteśmy do pragmatycznego myślenia w kategoriach wymaganych punktów, ocen, bo teologia jest nauką jak inne, nauką uprawianą współcześnie, na dzisiejszym uniwersytecie. Ale jest teologia zarazem zwischen Musik und Literatur, głęboko spokrewniona ze sztuką, z czymś, co wymyka się technokratycznym klasyfikacjom, skrajnemu racjonalizmowi. Teologia to wielki duchowy świat, któremu jest bardzo blisko do tego, co artystyczne. Stąd więź nie tylko z uczonymi, ale i z artystami. Stąd Kilar jako nasz doktor honoris causa.
Wsłuchując się w słowa laudacji, trudno było nie zauważyć inspiracji muzyką Wojciecha Kilara – satysfakcjonowała elity intelektualne, a jednocześnie trafiała do „maluczkich”. Co spowodowało, że specjalista z dziedziny teologii dogmatycznej pisze o muzyku?
Najprościej: prośba władz Wydziału o jej napisanie. Ideę naszego dziekana (wtedy był nim ks. prof. Andrzej Żądło), aby doktorat honoris causa nasz Wydział Teologiczny przyznał Kilarowi, uznałem za znakomitą. A prośbę, abym to ja wygłosił laudatio, uznałem za coś, co mi przynosi ogromny zaszczyt. Zawsze interesowały mnie postać i muzyka Kilara, ale skłamałbym mówiąc, że jestem specjalistą w dziedzinie biografii i twórczości pana Wojciecha. Z racji tego, że od dziewięciu lat mieszkam w Katowicach, spotykaliśmy się przy różnych okazjach, znaliśmy się, ale nie śmiem twierdzić, że byliśmy przyjaciółmi, choćby z powodu różnicy wieku; był bowiem niemal z roczników moich rodziców i najważniejszych nauczycieli życia i teologii, z pokolenia moich mistrzów. Sięgając głębiej, zawsze mnie inspirowała i fascynowała sfera pewnego duchowego pokrewieństwa z tym człowiekiem, mówię to z pokorą, bez niestosownych porównań. Pokrewieństwo dotyczy poszukiwania sfery, która pozwala z przekazem, zawierającym ważkie treści, trafiać możliwie do najszerszego grona odbiorców. Dążenie do znalezienia takiej formy, która ów przekaz uczyni zrozumiałym dla wielu. Każdego z nas przecież, bez względu na status społeczny i wykształcenie, tak samo obchodzą miłość i cierpienie, kruchość naszego życia i tęsknota za nieśmiertelnością oraz każdy musi odpowiedzieć sobie na kilka prostych, zasadniczych pytań. W kwestii tajemnicy życia nie ma lepszych i gorszych, mądrzejszych i głupszych. I prawdziwie wielka sztuka musi się z tym zmierzyć i próbować o cierpieniu i o miłości umieć opowiedzieć wszystkim, w przeciwnym razie grozi jej zamknięcie w wieży z kości słoniowej. Kilar potrafił to robić, ja cały czas tego właśnie szukam. Kilar pokazuje drogę.
Wojciech Kilar nie był teologiem.
Nie szkodzi. O wspólnym mianowniku muzyki i teologii już rozmawialiśmy… À propos (Kilar lubił francuski!) kwestii teologicznych, ale bardziej od egzystencjalnej strony, byłem pod ogromnym wrażeniem tego, jak w ostatnich czterech dekadach życia Wojciech Kilar stał się człowiekiem pobożnym w najlepszym sensie tego słowa. W każdej kieszeni nosił różaniec, modlił się często przy grobie żony Basi. To zaledwie sto metrów w linii prostej od mojego mieszkania. Też często spaceruję po tym samym cmentarzu, to najlepsze miejsce do rozmyślania o życiowych sprawach, wycisza i uczy właściwych proporcji we wszystkim. Więc cieszył mnie widok pana Wojciecha ze zniczem, z kwiatami i z nieodłącznym różańcem. Oczywiście głębia wiary jest niemierzalna po ludzku, to sfera intymna i ostatecznie zarezerwowana jedynie poznaniu Bożemu. Tylko Bóg zna ludzkie serce do końca. Ale owoce czyjejś więzi z Bogiem są przez nas doświadczane. Ja mówię o nich.
Trudno w tym momencie nie przypomnieć cytowanych przez księdza profesora słów kardynała Josepha Ratzingera, który wypowiedział je po wysłuchaniu jednej z wielkich kantat Bacha: „«Ten, kto to słyszał, wie, że wiara jest prawdziwa ». Muzyka ta wyraża tak niesłychaną siłę obecnej w niej rzeczywistości, że człowiek wie – nie przez wnioskowanie, ale przez wstrząs – że coś takiego nie może pochodzić z pustki; mogło się to zrodzić jedynie z mocy prawdy, która uobecnia się w natchnieniu kompozytora…”.
Właśnie to zastanawia mnie najmocniej – w jaki sposób Wojciech Kilar z najważniejszymi tematami życia rozprawiał się przy pomocy sztuki. I powtórzę: chciałbym, aby tę metodę podpatrzyła i przyswajała sobie teologia, żeby nie tylko była racjonalna jako nauka, ale sięgała po sztukę, poszerzając swoje instrumentarium i w ten sposób służąc wierze. Bo obie – wiara i sztuka – są rozumne (nie są irracjonalne), ale też obie wykraczają poza granice ratio w stronę misterium. I dlatego obu potrzebuje uniwersytet dla swojej uniwersalności właśnie. Zdaje się, że o tym rozmawiamy.
Krzesany, Exodus, Victoria, Angelus, Missa pro pace, muzyka do filmów Krzysztofa Zanussiego, Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Kieślowskiego, Francisa Forda Coppoli et cetera – tej muzyce nie grozi zapomnienie, ale Wojciech Kilar, ze wszech miar człowiek niezwykły, zasługuje na równie niezwykłą pamięć, może więc pojawią się tematy badawcze, analizujące fenomen Kilara?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, nie wiem, na ile jestem dobrym prorokiem. Być może tak właśnie jest, że odkrycie czegoś wielkiego o Kilarze jest dopiero przed nami. Gdybym mógł się przyczynić do tych studiów, chciałbym zwrócić uwagę, na, moim zdaniem, mało wyeksponowaną kwestię. Dotyczy ona przemiany w latach 70. czterdziestoletniego wtedy kompozytora w sferze artystycznej, choć nie tylko, a mianowicie zerwania z muzyczną awangardą. To niezwykle interesujący moment w jego życiu.
Czy ksiądz profesor ma na ten temat jakąś własną hipotezę?
Myślę, że gatunek (forma) w sztuce jest podstawowym sposobem, w jakim mówimy tak lub nie życiu, a co za tym idzie – Bogu. Tak to mniej więcej ostatnio przypomniał, za Kennethem Burke, profesor Kisiel. Dodam: forma im bardziej agresywna i drapieżna, im silniej staje się wyrazem negacji życia, niezgody, jakiegoś buntu wewnętrznego, tym ostrzej wydobywa owo nie. W muzyce – kakofonia, w literaturze – słowotok, wulgaryzmy, chaos. Harmonia natomiast jest swoistym tak mówionym zgodzie na Boga. Kilar dobrze wiedział, że następnym krokiem na drodze muzycznej awangardy będą kompozycje, w których szarpanie strun fortepianu dłonią pianisty będzie „naturalne”, po czym nastąpią trzy minuty ciszy, hałas ulicy przez otwarte okno filharmonii i tak dalej. W plastyce jest podobnie – krucyfiks w urynie już był, idziemy dalej… Twierdzę, że religijne nawrócenie Kilara, owe różańce w kieszeniach i jasnogórskie dni skupienia są skutkiem zdecydowanego tak życiu, harmonii, antynegacji. On sam mówił, że nie chce muzyki, która kłamie, że opowiada się po stronie solidarności „z towarzyszami spotykanymi na ścieżce na Rysy, po stronie musica humana”.
Nie wszystkim się to spodobało…
Wzbudzało krytykę, czasem ostrą, jednak Kilar pod jej ciężarem się nie ugiął. I ta sfera przemiany, wytrwania i stąd, twierdzę, płynącej mocy twórczej jest zagadnieniem, które mnie najbardziej frapuje w jego biografii. Intuicja podpowiada mi, że warto zgłębić tę ścieżkę.
Z okazji jubileuszu 45-lecia Uniwersytetu Śląskiego Wojciech Kilar zadedykował śląskiej Alma Mater „Modlitwę do Małej Tereski”, pieśń na chór mieszany a cappella do słów Jerzego Szymika…
Ten prosty utwór, inkrustowany cytatami zaczerpniętymi z Żółtego zeszytu świętej Teresy z Lisieux spodobał mu się i była to prawdopodobnie jedna z ostatnich kompozycji w jego życiu. Prawykonanie miało miejsce 8 czerwca 2013 roku podczas XVII Koncertu Akademickiego. „Modlitwę…” odśpiewał wówczas Chór Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia” pod dyrekcją Izabelli Zieleckiej-Panek. Odnoszę wrażenie, że tworząc z pasją muzykę do tej „Modlitwy…”, kompozytor przeczuwał zbliżający się moment przejścia. Sądzę, że to wszystko, czego doświadczył tu na Ziemi – muzyka, film, Lwów, Śląsk – było dla niego zaledwie przedsionkiem. Wiedział, że Bóg i Basia czekają…