Śląsk to niezwykła – w sensie pozytywnym – mieszanina ludzi. Okres zawieruchy wojennej, a następnie nowy podział administracyjny państwa polskiego, który spowodował migracje ludzi z Kresów Wschodnich (z terenów dzisiejszej Ukrainy, Białorusi czy Litwy), przygnał na ziemię śląską ludzi dotkniętych wieloma dramatami rodzinnymi, ale którzy tu odnaleźli swój dom, nowe miejsce na Ziemi, a następnie zapuścili korzenie i związali się emocjonalnie ze Śląskiem. Trudne losy przybyszów ze Wschodu wpłynęły na ich stosunek do kraju, ale także na rozwój ich duchowości, ja ją nazywam duchowością przetrwania. Widziałem, jako duszpasterz, jak ta ludność się rozwijała na tej ziemi, jak przełamywała różnorodne bariery i jak Śląsk ją ubogacał. Z drugiej strony – to również Śląsk został ubogacony przez ludzi przybywających ze Lwowa, Stanisławowa, Wilna czy innych miast kresowych. Dlatego dla mnie to przemieszczenie – mimo oderwania od korzeni, przecięcia wielu różnych więzów, nie ma do końca negatywnego wymiaru. Polacy z Kresów przynieśli tu kulturę II Rzeczypospolitej, z całym jej bogactwem, przywiązaniem do religii, aktywnością społeczną i polityczną, a przede wszystkim – myślą humanistyczną. Ta myśl zaowocowała później w kształtowaniu się „Solidarności”. I z tej perspektywy chciałbym spojrzeć na pana Wojciecha Kilara.
Był to człowiek, który został ukształtowany w dziecięcych latach we Lwowie, między Niemcami, Polakami i Rosjanami. Duży wpływ na jego wychowanie miała babcia Anastazja. Gdy trzeba było opuścić rodzinne strony, wyjechał najpierw do Rzeszowa. Potem zamieszkał na Śląsku i zawsze podkreślał, że wrósł w tę ziemie, czuł się tu bardzo dobrze, a nawet mówił o sobie, że jest „Ślązakiem ze Lwowa” oraz że „z jednych Kresów przeszedł na drugie kresy”. Sądzę, że on się dlatego tutaj tak dobrze czuł, bo został dobrze przyjęty przez Ślązaków. Ślązacy od wieków byli otwarci na innych, przybywali tu ludzie z różnych stron świata i choć byli traktowani jako inni, to nie obcy. Dlatego tutaj nigdy nie było waśni na tle religijnym, pomimo że na Śląsku mieszkali nie tylko katolicy. Na pewno na początku takim osobom nie było łatwo w nowej rzeczywistości, ale wielu z nich potraktowało Śląsk jako szansę, mobilizację, nie zamknęli się w rozpamiętywaniu niewątpliwych dramatów rodzinnych, podnieśli się i postanowili z tego życia coś uratować, przetrwać, żeby tu czegoś dokonać, a nie opuścić ręce i narzekać na otaczający świat.
Co Kilara uratowało? Kiedy w 1995 roku wręczałem Wojciechowi Kilarowi Nagrodę Lux ex Silesia, to laudator, prof. Julian Gembalski, podkreślał, że Kilar trafił tu w środowisko, które pozwoliło mu się nie tylko rozwinąć artystycznie, ale i duchowo. Znalazł wybitnych nauczycieli na Akademii Muzycznej w Katowicach, również zawsze bardzo chwalił księży, z którymi się spotykał, doceniał ich poświęcenie i kulturę. Wreszcie poznał tu żonę – panią Basię, osobę niezwykłą, ciepłą, dobrą, pobożną, miłość na całe życie. Po śmierci pani Barbary napisał Te Deum. Trzeba być człowiekiem niezwykle uformowanym duchowo, żeby po śmierci ukochanej osoby Panu Bogu dziękować. Często wielu ludzi po śmierci bliskiej osoby obraża się na Pana Boga, odchodzi od wiary, zatraca się w rozpaczy i nie potrafi sobie z tym poradzić. A w przypadku Kilara widać, że jego głęboka wiara i duchowość nadziei dawały mu siłę.
Krótko przed śmiercią rozmawiałem z nim telefonicznie, kiedy był w szpitalu. Chciałem mu przekazać, że się modlimy za niego i że odprawię mszę świętą w jego intencji. Pan Wojciech bardzo uważnie wysłuchał tych paru słów i podziękował. Widziałem, jak tym żyje. Jego wiara była pełna nadziei. I tę wiarę oraz nadzieję widać w jego utworach – Exodus, Angelus czy Magnificat. W 2001 roku Missa pro pace została wykonana przed papieżem Janem Pawłem II. Byłem wtedy w Watykanie i widziałem, jak Ojciec święty był poruszony i zachwycony. Ks. Piero Marini, ówczesny ceremoniarz papieski, po koncercie wyznał, że taka muzyka mogłaby być wykonana podczas mszy świętej. Gdy wróciliśmy do Katowic, zaproponowałem to panu Wojciechowi. On chętnie na to przystał i przyszedł do archikatedry w Katowicach – była wypełniona po brzegi. I to było dla wielu wielkie przeżycie.
Ważnym wydarzeniem było również nadanie Wojciechowi Kilarowi tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, z inicjatywy Wydziału Teologicznego. Laudatorem był ks. prof. Jerzy Szymik i wtedy po uroczystości Kilar powiedział mi w prywatnej rozmowie, że „jak się słucha Szymika, to chce się wierzyć”.
Umiejętnością Kilara było to, że nie tylko jednoczył muzyką ludzi, on łączył swoją wiarą. Muzyka zaś wypływała z jego wiary, nie odwrotnie, a tę wiarę przelewał na partytury. To jest przykład autentycznego chrześcijaństwa. Cechami Wojciecha Kilara były skromność, pracowitość (choć sam twierdził, że jest leniwy), dążenie do prawdy i do Chrystusa. A to, że trafiał i do młodych, i do starych, to nie jest zasługa tylko muzyki, ale przede wszystkim jego duchowości, bez tej duchowości nie byłoby tej muzyki. To jest dowód na to, że świat tęskni za prawdą, choć sam o tym nie wie.
Tadeusz Różewicz kiedyś powiedział, że „człowiek dzisiaj rodzi się bez miłości, żyje bez wiary i umiera bez nadziei”. To przykład myśli totalnie pesymistycznej. Kilar jest przykładem czegoś innego. Mówił, że nie boi się śmierci, bo jeśli jest się człowiekiem wiary, to nie można się bać spotkania z najwyższym dobrem, z Panem Bogiem. Swoim życiem i śmiercią dał świadectwo prawdzie. Co zostanie po Kilarze? Została muzyka, która ukazuje nowe horyzonty, przesączona miłością, wiarą i nadzieją, ale i przykład, jak żyć w pokorze, skromności i w prawdzie. No i dobra pamięć po dobrym człowieku.