Byliśmy z Wojciechem Kilarem zaprzyjaźnieni przez całe moje dojrzałe zawodowe życie, ponieważ – to w historii kina chyba jedyny przypadek – napisał muzykę do wszystkich moich filmów bez wyjątku. Ale poza tym łączyła nas ludzka przyjaźń i myślę, że więcej czasu przegadaliśmy o życiu, o świecie, o Bogu i o sztuce, aniżeli o filmach, do których on pisał muzykę. Ani też o jego kompozycjach, których ja słuchałem z ogromnym upodobaniem.
To był człowiek niesłychanie bogaty w sensie duchowym i utkany nie tyle ze sprzeczności, co ze skrajności, które się harmonijnie w nim łączyły. Był w jakimś stopniu hedonistą – lubił życie, lubił dobre jedzenie, lubił świetne hotele, lubił świetne samochody. A jednocześnie był usposobiony bardzo mistycznie, bardzo uduchowiony. Umiał odmówić sobie tego wszystkiego, co lubił najbardziej, i żył w wiecznym napięciu duchowym. Był bardzo gorącym człowiekiem do ostatnich dni. Ta gorącość przeżywania świata, przeżywania przemijania, przeżywania śmierci – po śmierci żony on bardzo to przemijanie odczuwał – była niezwykła.
Był do tego światowcem i wielkim patriotą. I ten jego patriotyzm był bardzo elegancki, tak jak elegancka była jego światowość. W swoim pokoleniu był jednym z niewielu, którzy znali tak wiele języków, niektóre bardzo dobrze. Czuł się bardzo swobodnie za granicą, odnajdywał się świetnie we Francji, był wielkim frankofilem. Kochał też Amerykę. Bardzo lubił Nowy Jork, Florydę, na którą wyjeżdżał parokrotnie na wakacje. Nie miał w sobie nic z salonowego antyamerykanizmu, który był w Europie dosyć modny. Był od tego daleki. Dlatego tak przeżył wydarzenia z 11 września 2001 roku i poświęcił temu tragicznemu wydarzeniu swój utwór. Przeżywał to razem z Ameryką.
Był człowiekiem, który odnalazł w sobie łatwość przyjęcia religijności obrzędowej czy ludowej, a jednocześnie przeżywał religię na bardzo głębokim, mistycznym poziomie. To połączenie było niezwykłe, ale zarazem niesprzeczne. Bardzo szeroko obcował ze sztuką. Poezję czytał niezwykle starannie, głęboko, był z nią mocno związany. Przyjaźnił się z malarzami, kochał plastykę, lubił teatr. To wszystko się składało na wielkie bogactwo.
I do tego była ta jego śląskość z wyboru. On zechciał być Ślązakiem, chociaż nim się nie urodził. Ale znalazł tu swoją drugą ojczyznę, był bardzo dumny ze Śląska, bardzo cieszył się tym, że tutaj znalazł bliskość z ludźmi. To też było w nim ogromnie szczególne. I bardzo się cieszę, że Uniwersytet Śląski zdążył go uhonorować, bo naprawdę zasłużył na to, jak mało kto.
Dla niego muzyka filmowa była drugorzędna. To wynikało z głębszych zasad komponowania. On był awangardystą, szedł w pierwszym szeregu muzyki z najwyższej półki, a muzyka filmowa odwołuje się do stylów już znanych. Nie dopuszcza tego, by widz coś nowego odkrywał, bo nie ma na to ani czasu, ani miejsca, nie ma stu procent uwagi poświęconych muzyce. Siłą rzeczy muzyka w filmie ma przecież charakter służebny.
Gdy zaczynaliśmy współpracować przy moim pierwszym filmie Struktura kryształu, przyszedłem z idiotycznym pomysłem, jak to młodzi ludzie, którzy chcą reformować świat, żeby muzyka powstała najpierw, a ja potem nakręcę do niej film. Przekonałem Wojtka, że to można zrobić. Powiedział: „można, chociaż nie wierzę”. Miał oczywiście rację, trzeba było muzykę napisać po raz drugi. Od tego czasu w kontaktach muzycznych z Wojtkiem byłem bardziej dyskretny i się nie wtrącałem w to, co robił. On pisał muzykę tak, jak uważał, a ja się cieszyłem.
Wielokrotnie wypominał mi, że moje filmy są dla niego za chłodne. I dopiero w moim ostatnim obrazie Obce ciało, do którego nie zdążył dokończyć muzyki, znalazł coś takiego, co go ucieszyło, jakąś większą namiętność, większy kontrast. Prywatnie chyba najbardziej lubię jego kompozycje do filmu Drogi pośród nocy z 1979 roku.
Gdy wyjeżdżał do Stanów i trochę się opierał, nie chcąc się udzielać w Hollywood, zadzwonił do mnie i Kazimierza Kutza i obaj powiedzieliśmy, że to jest jego obowiązek patriotyczny: „Teraz, kiedy mamy wolną Polskę, jedź i rób karierę, bo to jest Polsce potrzebne”. I to podziałało, on był wrażliwy na takie argumenty. Ale potem rzeczywiście miał tak wielki wstręt do snobizmu, tandety, celebryckiego światka, że wycofał się do Katowic i trzymał się od „warszawki” najdalej, jak tylko mógł. I chwała mu za to.