Dziennikarka i poetka… Rzeczywiście, to dosyć odmienne role. Pierwsza z nich wymaga wsłuchiwania się w drugiego człowieka, jest próbą dotknięcia jakiejś prawdy o nim. Na przeciwległym biegunie znajduje się pisanie wierszy. Spędza się wtedy godziny przy piórze, patrząc w samego siebie. Przydają mi się w życiu te dwie perspektywy, dzięki nim zachowuję duchową równowagę.
Na początku były wierszyki, które wymyślałam i opowiadałam kolegom, żeby odprowadzali mnie po szkole do domu w Czeladzi. Szło się może z pół godziny i raźniej nam było w grupie. Mówię wierszyki – pieszczotliwie, po Ewci Lipskiej, wybitnej polskiej poetce, która tak właśnie nazywa swoją poezję. Kiedyś ją zapytałam: dlaczego tak mówisz? Myślałam, że to ironia, a to było pieszczotliwe. „Wierszyk jest poduszeczką, do której można się przytulić po okropnościach świata” – odpowiedziała. No to sobie to od niej pożyczyłam. Dziennikarsko debiutowałam jako trzynastolatka w tygodniku harcerskim „Świat Młodych”. Zaczynałam od reportaży i wywiadów, i tak już zostało na całe życie.
Według mnie pracę dziennikarza mierzy się, sprawdzając, na ile się komuś pomogło. Realnie, widocznie i w sferze duchowej. Opowiem świeżą historię. Napisałam reportaż o s. Lidii Pawełczak, albertynce. Była studentką malarstwa w Toruniu. Jednak zrezygnowała ze studiów i wstąpiła do zakonu. Rzuciła pędzel, podobnie jak brat Albert Chmielowski, aby pomagać innym. Jednak po namalowaniu obrazu kanonizacyjnego świętego, zaczęła tracić wzrok. Gdy spotkałam ją ponownie, widziała już tylko ćwiartką jednego oka. I nagle dowiaduję się, że wybitny okulista, prof. Edward Wylęgała, przeczytał mój tekst i zajął się s. Lidią, ratując resztki jej wzroku. To był ostatni moment, ale, jak widać, Opatrzność czuwała.
Cieszę się, że przez prawie ćwierć wieku mogę pracować właśnie w „Gościu Niedzielnym”, o którym śp. redaktor naczelny – ks. Stanisław Tkocz powiedział, że jest tygodnikiem dobrych wiadomości!
Bardzo sobie cenię rozmowy z artystami. Często spotkania te przeradzają się w przyjaźnie: poznana kilkanaście lat temu Ewa Lipska, pan Wojciech Kilar, który stał się dla mnie przyjacielem duchowym, państwo Elżbieta i Krzysztof Zanussi, Czesław Miłosz, tak bardzo dla mnie ważny, Adam Zagajewski czy prof. Marian Zębala, nie tylko świetny chirurg, ale też poeta. Każde spotkanie staje się napędem do kolejnego, do odkrywania tych wszystkich tajemnic ukrytych w moim rozmówcy.
Studiowałam polonistykę w Sosnowcu. Mieliśmy na roku świetnych ludzi. Przyjaźnie z tych czasów utrzymały się do dzisiaj – z Jolą Gut, Zuzią Nowakowską, Mirkiem Kańtorem, Mirellą Lubecką. Rok niżej studiował prof. Marian Kisiel. Nadal spotykamy się nie tylko poetycko. Zachwycaliśmy się wtedy prof. Leonardem Neugerem, z którym do dzisiaj utrzymuję kontakt, mimo że mieszka w Szwecji. W czasie stanu wojennego głosił płomienne wykłady, przemówienia, potem z tego powodu był represjonowany. Nie zapomnę egzaminu u prof. Ireny Bajerowej. Dostać u niej piątkę? To był ogromny zaszczyt. Wszyscy drżeliśmy, a potem okazało się, że to była taka zwyczajna, przyjemna rozmowa. Muszę wspomnieć również śp. prof. Włodzimierza Wójcika, z którym nie miałam wprawdzie zajęć, ale potem spotykałam go, zwłaszcza w ostatnim okresie jego życia. Zdarzało się, że przyjeżdżał do mnie, do Czeladzi, udzielał mi wsparcia w trudnych chwilach. Do tej plejady fascynujących naukowców dołączam też śp. prof. Ireneusza Opackiego. Kiedy szedł egzaminować, śpiewałyśmy mu z dziewczynami na korytarzu: „Gdzie dziewczęta z tamtych lat?”. Udawał, że nie słyszy, ale uśmiechał się kącikiem ust.
Pamiętam egzamin z literatury angielskiej i amerykańskiej u prof. Tadeusza Sławka, który, nawiązując do lektury Śniadania u Tiffaniego Trumana Capote’a, zapytał mnie, czy da się wracać w czułe miejsca. Pomyślałam wtedy, że nie da się do nich wrócić, gdyż tworzą je jedynie nasze wspomnienia i nasza pamięć. Teraz myślę, że takim czułym miejscem był dla mnie cały okres studiów.
Nie raz my, piszący, spotykaliśmy się w Piwnicy Literackiej „Remedium”, w podziemiach akademików na Pogoni, na spotkaniach poetyckich prowadzonych przez Jerzego Suchanka. Tam odbywały się promocje pierwszych tomików Mańka Kisiela czy Małgosi Madei. Spotykaliśmy się też w akademikach i w domach. Pani Helena – mama Joli Gut, mojej koleżanki ze studiów, robiła nam czekoladę z kakao i mleka, kiedy przygotowywałyśmy się do egzaminów. Sosnowiec był dla nas pięknym miastem, bo my tam wtedy żyliśmy. To było nasze centrum świata. Tam mieliśmy świetnych profesorów, inspirowani przez nich uczyliśmy się myśleć. W czasie studiów miałam również szczęście spotkać kolegów, z którymi chciało się rozmawiać, myśleć, chodzić w góry, coś razem robić. Oni mnie wtedy wiele nauczyli. A że nadal ich spotykam, w pewnym sensie te studia trwają nadal.