Wspomina Artur Grossman (www.grossman.pl), autor przewodników po Ukrainie, tłumacz i analityk „rynków wschodnich”, absolwent Szkoły Zarządzania Uniwersytetu Śląskiego i Wydziału Filologicznego UŚ

Україна, Україна!

Artur Grossman na środku zamarzniętego jeziora, położonego w centrum Tarnopola (Ukraina
Zachodnia)
Artur Grossman na środku zamarzniętego jeziora, położonego w centrum Tarnopola (Ukraina Zachodnia)

Pierwszy wyjazd na Ukrainę? Wyruszyłem z dziewczyną do Lwowa, zaraz po egzaminach wstępnych na języki wschodniosłowiańskie. Granica okropna, droga straszna. Przyjechaliśmy pod dworzec kolejowy busikiem, z obitymi głowami, ponieważ jechaliśmy schyleni, stojąc pośród kobiet dzierżących ogromne kraciaste torby. Weszliśmy na dworzec, akurat stał pociąg na Krym, biletów w kasach brak. Spotkaliśmy grupę Polaków, mówią, że być może jakieś miejsca się znajdą i… udało się. Praktycznie nie mówiłem jeszcze ani po ukraińsku, ani po rosyjsku. Wtedy eksperymentalnie władze Instytutu Filologii Wschodniosłowiańskiej zadecydowały, że powstaną dwie grupy. Jedna – z zaawansowanym językiem rosyjskim, druga – od zera, zarówno język rosyjski, jak i ukraiński. Egzamin zdawałem po angielsku. Byłem już wtedy studentem drugiego roku zarządzania, ale to mi nie wystarczało. Zajmowałem się wprawdzie wolontariatem, podróżowałem z niepełnosprawnymi po Europie, prowadziłem już pierwsze projekty i szkolenia, udzielałem się w samorządzie studenckim i senacie UŚ, ale i tak zacząłem myśleć o drugim kierunku.

Na filologii wschodniosłowiańskiej wybrałem językoznawstwo. Wypracowałem swoje techniki tłumaczeniowe i już na drugim roku tłumaczyłem broszury, mimo że uczyłem się języka od podstaw. Pamiętam, że podczas pierwszych zajęć grupa zaawansowana musiała napisać po rosyjsku esej o wojnie w Afganistanie, natomiast nam… pokazano, gdzie na mapie świata znajduje się Rosja. W okolicach połowy października zaczęliśmy się uczyć literek, prawie jak w „Ulicy Sezamkowej”. Na zajęciach z języka ukraińskiego, bardziej zbliżonego do polskiego, od początku mówiono do nas po ukraińsku, co przyniosło zdecydowanie lepsze efekty.

Moja praca dyplomowa dotyczyła huculskiej gwary i obrzędów weselnych. Dniami i nocami siedziałem w kijowskiej Bibliotece Narodowej. Na UŚ byłem zapisany do większości bibliotek wydziałowych i miałem podejście do miłych pań w bibliotekach, dzięki czemu wyrobiłem sobie kartę doktoranta, przez co miałem dostęp do wszystkich zasobów i specjalnej sali dla pracowników naukowych. W końcu sierpnia zobaczył mnie tam mój recenzent, prof. Vasyl Luczyk, i aż usiadł z wrażenia. Podczas zajęć, już w Polsce, przyznał, że to był szok, bo spotkał po raz pierwszy swojego polskiego studenta, otoczonego tonami ukraińskich periodyków, w kijowskiej bibliotece, do tego w sali pracowników naukowych!

Podczas podróży spotykałem też wielu Hucułów. Dowiedziałem się, między innymi, czym jest np. huculski kilometr. Nie jest on miarą odległości a… kierunku! Pytamy huculskiego górala: ile jeszcze do wsi? A on: kilometr. I idzie się dwa dni, najkrótszą drogą we wskazanym kierunku.

Mam takie przyzwyczajenie, że dokumentuję wszystkie szlaki, które przeszedłem, robię notatki i fotografuję ogłoszenia, rozkłady jazdy itp. Potem to się przydało, gdy zadzwonił do mnie redaktor naczelny wydawnictwa „Bezdroża”, z prośbą o napisanie przewodnika po ukraińskich Karpatach – prowadziłem już wtedy w internecie jeden z większych serwisów turystycznych o Ukrainie, z którego pierwotni autorzy przewodnika ściągnęli połowę szlaków. Najpierw pracowałem w oparciu o zgromadzone wcześniej materiały, a potem wyruszyłem znów na szlaki, dla weryfikacji i dodania nowych materiałów. Potem pisałem przewodniki po Krymie, Zakarpaciu, aktualizowałem przewodniki po Kijowie, Ukrainie Zachodniej itd. – praktycznie całe wakacje spędzałem na Ukrainie, poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi.

Na stałe mieszkam we Lwowie od 2006 roku, prowadziłem polskie inwestycje, różne firmy, rekrutacje, projekty NGO w Rosji, Mongolii, Mołdowie i na Ukrainie, a obecnie głównie oprowadzam turystów i organizuję im pobyt na Ukrainie. Często wożę ich swoim samochodem, pomagam odszukiwać rodziny, miejsca, czasem drogę, którą ktoś zapamiętał, dom, parafię… Najciekawsze historie zostawię dla siebie, szanuję prywatność moich klientów, ale podzielę się pewną opowieścią. Znalazłem kiedyś miejsce, w którym hitlerowcy zamordowali prawie całą rodzinę pewnej pani. Odnaleźliśmy za starą bazą samochodową usypany z kamieni rzecznych pomnik z sowiecką gwiazdą oraz lakoniczną informacją, że zginęło tam 1700 obywateli radzieckich. I tyle. Nie ma ani słowa o tym, że była to likwidacja getta. Ona się rozpłakała, wyściskała nas wszystkich. To są wzruszające momenty.

Staram się tak prowadzić ludzi, by się integrowali, by mieli wrażenie, że zostawili część duszy na Ukrainie, by tworzyli historię swoimi emocjami. Dla mnie ważne jest, kim są, skąd przyjechali. Próbuję zrozumieć ich relacje. Tego, między innymi, nauczyły mnie studia w Szkole Zarządzania UŚ: zbierania i filtrowania informacji, rozpoznawania i rozwijania potencjału każdego człowieka. Uczyłem się, jak rozmawiać z ludźmi, i można powiedzieć, że nadal się tego uczę.

Autorzy: Małgorzata Kłoskowicz
Fotografie: Olga Gotsman