Rozmowa z dr. Adamem Sikorą, adiunktem w Zakładzie Realizacji Obrazu Telewizyjno-Filmowego na Wydziale Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego

Uczyć i uwrażliwiać

Dr Adam Sikora jest wybitnym operatorem filmowym, reżyserem, scenarzystą i fotografem, realizatorem wielu spektakli Teatru Telewizji oraz programów kulturalnych Telewizji Polskiej, autorem zdjęć, między innymi, do takich filmów, jak: Angelus (reż. Lech Majewski), Cztery noce z Anną (reż. Jerzy Skolimowski), Młyn i krzyż (reż. Lech Majewski), Las (reż. Piotr Dumała), Essential Killing (reż. Jerzy Skolimowski). Jest laureatem wielu prestiżowych nagród filmowych, m.in.: Srebrnej Żaby za zdjęcia do filmu Angelus na festiwalu Camerimage w Łodzi (2001) czy Złotych Lwów za zdjęcia do filmu Essential Killing na festiwalu w Wenecji (2011). Na swoim koncie ma także nagrody za filmy krótkometrażowe i dokumentalne.

Dr Adam Sikora, operator filmowy, reżyser, scenarzysta, fotograf
Dr Adam Sikora, operator filmowy, reżyser, scenarzysta, fotograf

Czy młodzieńcza przygoda z malarstwem i fotografią przydały się panu w pracy?

– To były ważne doświadczenia. Pociągało mnie malarstwo materii, fascynowały obrazy hiszpańskiego twórcy Antoniego Tàpiesa, ale ponieważ miałem trudności z naturalistycznym odwzorowaniem świata, sięgnąłem do fotografii. Później przyszedł moment refleksji, trzeźwo oceniając moje możliwości uznałem, że malarzem nie zostanę, a szkół fotograficznych wówczas w Polsce nie było, tak więc udałem się do szkoły filmowej w Łodzi. Przez cztery lata studiów toczyłem walkę ze statycznym widzeniem świata. Film z natury jest strukturą dynamiczną, a mnie fascynuje obraz zastygły w bezruchu. Z dużym trudem przychodziło mi wprowadzić element działania w ten mój świat. Sądzę, że do dzisiaj mam z tym problem. Raz mi się to udaje, raz nie. Moje filmy są prawie nieruchome… Od fotografii jednak odszedłem, traktuję ją jako narzędzie pomocnicze, a nie samoistne. Przed przystąpieniem do filmu wykonuję dużo dokumentacyjnych zdjęć i na poziomie fotografii szukam języka do filmu, który mam robić. Zamiłowanie do pędzla pozostało, nadal maluję.

Kończył pan studia w trudnym okresie dla polskiej kinematografii, która w końcu lat osiemdziesiątych przeżywała kryzys. Pierwsze zawodowe kroki stawiał pan w katowickim ośrodku Telewizji Polskiej.

– To był rzeczywiście trudny moment, runął dotychczasowy system, który polska kinematografia wypracowywała przez długie lata, padły także niemal wszystkie wytwórnie. Znalazłem się w ośrodku Telewizji Katowice i pozornie wydawało się, że nie jest to miejsce dla ludzi, którzy chcą zajmować się sztuką. Miałem jednak szczęście i trafiłem na grupę młodych entuzjastów, którzy, podobnie jak ja, rozpoczynali swoją pracę: Jolanta Ptaszyńska, Tomek Dobrowolski, Leszek Ptaszyński, Adam Łukaszczyk – kierownik produkcji... Wspólnie założyliśmy Studio Form Telewizyjnych, dzięki któremu w latach dziewięćdziesiątych stworzyliśmy wiele bardzo wyrafinowanych artystycznie projektów, jak chociażby Joli Ptaszyńskiej Do Egiptu. Z przyjacielem ze studiów, Jackiem Januszykiem, założyłem grupę „Ciemność”, w ramach której kręciliśmy bardzo mroczne filmy dla drugiego programu. Wbrew pozorom, w telewizyjnej „dwójce” panował wówczas bardzo dobry klimat, sprzyjający urzeczywistnianiu pomysłów, o których dzisiaj nawet nie ma co marzyć. Szef redakcji artystycznej, Jerzy Kapuściński, stawiał na kulturę offową, na awangardowe, eksperymentujące projekty. Z jego strony mieliśmy ogromne poparcie i był to okres radosnej twórczości, bardzo radykalnej, jeśli chodzi o język telewizji, w niczym nieprzypominającej stereotypu „małego ekranu”. To było ogromne szczęście znaleźć się w tak znakomitej grupie.

Wiele pana filmów krąży wokół tematyki Śląska i jego niezwykłych ludzi. Bluesmeni. Ballada o Janku „Kyksie” Skrzeku, Boże Ciało, Sówka Erwin, Wydalony…

Zawsze fascynowała mnie śląska architektura, szczególnie ta postindustrialna. Symbolicznym wręcz obrazem zmieniającego się Śląska w latach dziewięćdziesiątych była dla mnie huta w Chorzowie, moje swoiste atelier filmowe, w którym zrobiłem kilka tysięcy zdjęć, między innymi do Świętej wiedźmy, spektaklu Henryka Baranowskiego, opartego na powieści Mojra, nieżyjącego już Christiana Skrzyposzka, prozaika z Chorzowa mieszkającego w Niemczech. Tłem były ruiny huty, dzięki czemu udało się wydobyć niesamowitą atmosferę przedstawienia. Nakręciłem tam bardzo dużo obrazów. Kilka tygodni temu odwiedziłem to miejsce i ze zgrozą ujrzałem, że tam już nic nie ma, wszystko zostało zrównane z ziemią. Zniknął mój największy plener, w Mikołowie spłonęła moja pracownia, dziwnie się poczułem, jakby dotknęła mnie apokalipsa…

A ludzie…?

– Miałem szczęście spotkać wyjątkowe indywidualności: Józka Skrzeka, „Kyksa”, Pawła Targiela, Erwina Sówkę… Mając do czynienia z tak niezwykłymi osobowościami, trudno było się oprzeć pokusie, chciałem zatrzymać i zapisać ich w filmowym kadrze. Erwin Sówka często pojawiał się w moich filmach, byłem i nadal jestem głęboko zafascynowany nie tylko jego malarstwem, ale i nim samym. To niemal zjawisko nadprzyrodzone – człowiek, który stworzył swój osobny kosmos i w niebywały sposób w nim funkcjonuje.

Operator, reżyser, scenarzysta, malarz, nauczyciel akademicki…, w której z tych ról czuje się pan najlepiej?

– W roli operatora na planie filmowym i, powiedzmy, pomocnika reżysera, z którym mogę podzielić się swoją wizją, coś dodać, zmienić. Dlatego tak znakomicie pracuje mi się w duecie z Ingmarem Villqistem.

Doktor Adam Sikora jest także nauczycielem akademickim, adiunktem w Zakładzie Realizacji Obrazu Telewizyjno-Filmowego na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, jak czuje się pan w tej roli?

– Przyznam, że nie jest to łatwe zadanie, ponieważ eksplikacja sprawia mi wiele problemów. Światło jest podstawowym narzędziem pracy każdego operatora. Sven Nykvist, jeden z najwybitniejszych operatorów na świecie, zapytany kiedyś, co sprawia mu największą przyjemność w życiu, co jest dla niego najważniejsze, odpowiedział, że uwielbia siedzieć przy oknie i patrzeć, jak powoli zapada zmierzch, obserwować, jak zmienia się światło w poszczególnych fazach, których kulminacją staje się noc. Ja także uwielbiam to robić. Operator może brać udział w inscenizacji, organizować ją wspólnie z reżyserem, natomiast światło jest paletą, na której pracuje i dzięki której kreuje byt filmu, jego nastrój, buduje jego emocje. I tę właśnie umiejętność staram się przekazać studentom. Chcę ich uwrażliwić i nauczyć korzystania z nieograniczonych możliwości, jakie niesie obserwacja światła i w tym kontekście staram się ukierunkować ich myślenie o kadrze… To jedno z najtrudniejszych moich zadań.

W jaką wiedzę chce ich pan wyposażyć?

– Ponieważ w technologii tworzenia obrazu zachodzą niezwykle szybko zmiany, mniejszą wagę przywiązuję do zagadnień związanych z pracą z kamerą czy jej rodzajami. Oczywiście, studenci otrzymują niezbędny w tym zakresie zasób wiedzy, ale na zajęciach głównie skupiam się na obrazie filmowym i na tym, jak go organizować. I tu powołuję się na – moim zdaniem – absolutnego mistrza sztuki operatorskiej, Jerzego Wójcika. Podczas studiów miałem przyjemność chodzić do jego pracowni. To jest człowiek, który niezwykle pogłębił teoretyczne widzenie tego zawodu i ustanowił coś w rodzaju filozofii obrazu filmowego. To jest nie tylko technika czy technologia, ale przede wszystkim artystyczna kreacja, do stworzenia której trzeba być przygotowanym, bazując na doświadczeniach związanych nie tylko z filmem, ale i z innymi dziedzinami sztuki, z wiedzą o literaturze, malarstwie, teatrze itp. Próbuję studentów raczej uwrażliwiać, niż tylko wpajać w nich wiedzę teoretyczną na temat techniki operatorstwa.

Śląska filmówka, jak zwykło się mówić o Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, ma już swoją renomę, świadczą o tym nagrody, wyróżnienia, które zbierają studenci i absolwenci.

– Mamy szczęście, że niemal w każdym roczniku pojawia się jakiś bardzo zdolny, ciekawy student. Nasza wiedza i doświadczenie trafiają na odpowiedni grunt – talent i szczególną wrażliwość, bez której nie ma co myśleć o pracy w filmie. Rzeczywiście, od kilkunastu lat studenci i absolwenci naszej szkoły zdobywają prestiżowe nagrody na różnych festiwalach krajowych i międzynarodowych, myślę więc, że nie musimy już mieć kompleksów szkoły łódzkiej. W dużym stopniu decydującym o tych sukcesach jest skład kadry pedagogicznej. Znakomicie dobrany zespół daje możliwość spotkania się doświadczenia z młodością. Krystynie Doktorowicz udało się zebrać grono bardzo ciekawych ludzi, weteranów tego zawodu, takich jak m.in. Andrzej Ramlau, jeden z najlepszych polskich operatorów, Bogdan Dziworski – fascynująca osobowość, a także nieco młodsze pokolenie, jak Marcin Koszałka, który wnosi ogromną energię i bardzo poświęca się roli pedagoga…

Takiego pięknego syna urodziłam, pierwszy chyba jego film, wywołał wiele emocji, by nie powiedzieć – szokował.

– I to właśnie bardzo pociąga studentów. Jest dla nich swoistym guru, zwłaszcza, że ma im wiele do przekazania z dziedziny nowych technologii, ponieważ sam dużo eksperymentuje.

Jak pan godzi swoje życie zawodowe z pracą na uczelni?

– To rzeczywiście bywa bardzo skomplikowane, czasami trudno pogodzić plan zdjęciowy z zajęciami. Są jednak takie okresy, kiedy mam dużo wolnego czasu i wówczas nadrabiam wszelkie zaległości. Bardzo zależy mi na tym, aby jak najwięcej wiedzy i własnych doświadczeń przekazać studentom, czuję się w jakiś sposób odpowiedzialny za to, co będą robić i kim będą w przyszłości. Zależy mi, aby otwierać ich umysły. Trzeba, niestety, powiedzieć, że coś złego dzieje się teraz w szkołach średnich. Podczas egzaminów wstępnych na najprostsze pytania z dziedziny kultury, sztuki, literatury zazwyczaj nie otrzymujemy żadnych odpowiedzi albo świadczą one o bardzo powierzchownej wiedzy. Tak więc na studiach musimy uczyć nie tylko zawodu, ale wskazywać na interesujące zjawiska z rożnych obszarów kultury, aby nie zasklepiali się wyłącznie na filmie, bo to prowadzi do nikąd.

Erwin Sówka mówi, że „każdy artysta musi mieć w sobie kodeks moralny”. Czy wpaja go pan swoim studentom?

– Faktycznie, tak mawiał Sówka. Ja także nieraz powtarzam te słowa studentom, ale ich autorem jest chyba Andriej Tarkowski, który często odnosił to sformułowanie do swojej twórczości i własnej postawy artystycznej. Kodeks moralny to spójny kręgosłup, ulepiony z różnych elementów, ale bardzo autonomiczny i bardzo tożsamy. Stając przed wyzwaniem, jakim jest tworzenie własnych projektów i dążenie do ich realizacji, trzeba kształtować rozpoznawalny, ale indywidualny język. To nie jest łatwa droga, obecne czasy nie sprzyjają ambitnym i ciekawym przedsięwzięciom, ale trzeba nauczyć się być konsekwentnym, to się opłaca i owocuje, choć czasem trzeba na to poczekać.

Jest pan w tej komfortowej sytuacji, że może wybierać pośród wielu atrakcyjnych ofert…

– Jestem na takim etapie swojego życia, że ważniejsze stają się dla mnie własne projekty, czy te, które realizujemy wspólnie z Ingmarem Villqistem, niż praca operatora. Oczywiście, z wielką przyjemnością przyjąłbym propozycję Jerzego Skolimowskiego czy Piotra Dumały, ponieważ są to osoby, z którymi mam wspólny język, operują podobnym, bliskim mi językiem filmowym. Wracając więc do próby zdefiniowania kodeksu moralnego artysty, wybiłbym na czołowe miejsce właśnie konsekwencję w realizacji własnego celu.

Autorzy: Maria Sztuka
Fotografie: Agnieszka Sikora