Dr Franciszek Szpor, redaktor naczelny „Gazety Uniwersyteckiej UŚ” w latach 1992–1997

Zgrzebnie, ale konkretnie

Pierwszym redaktorem „Gazety Uniwersyteckiej UŚ” był dr Franciszek Szpor, który nie tylko stworzył pismo naszego Uniwersytetu, ale także opracował zręby jego funkcjonowania na uczelni. Po 15 latach przerwy pierwszy naczelny wraca na łamy gazety – tym razem ze swoimi wspomnieniami. Opowiada o tym, co udało się mu dokonać i o tym, czego nie zrealizował, o satysfakcjach, ale i problemach, z jakimi borykała się redakcja w początkach lat 90. XX wieku, będących także okresem wielu zmian na arenie społeczno-politycznej kraju i przełomem w szkolnictwie wyższym.

Dr Franciszek Szpor
Dr Franciszek Szpor

Początek

„Gazeta Uniwersytecka UŚ” „urodziła się” jako biuletyn informacyjny. Inicjatorem powstania pisma był ówczesny rektor Uniwersytetu Śląskiego prof. zw. dr hab. Maksymilian Pazdan. To on zgłosił Zakładowi Dziennikarstwa takie zapotrzebowanie i zaproponował, żeby spróbować stworzyć uczelnianą gazetę. Zakład Dziennikarstwa nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim z doświadczenia był do tego jak najbardziej powołany, ponieważ wydawał już kiedyś gazetę warsztatową „Studenckim Piórem”. Ostatecznie „padło” na mnie – niedawno zatrudnionego wykładowcę w tym Zakładzie, który nie całkiem jeszcze rozstał się ze swym poprzednim, 20 lat wykonywanym zawodem dziennikarza. Na początek musiałem zorientować się, jaka to ma być gazeta i czego oczekuje rektor. Muszę przyznać, że rektor nie precyzował oczekiwań i nie próbował mnie ukierunkowywać. Dał wolną rękę, aczkolwiek, podczas pierwszej rozmowy, wspomniał, że istnieją uczelnie, które już wydają takie gazety. A zatem sięgnąłem do nich. Wówczas zorientowałem się, co było dla mnie dużym zaskoczeniem, że dwa najpotężniejsze uniwersytety polskie (UJ i UW), takiej gazety nie mają. Ale pisma akademickie wydawały inne uczelnie takie, jak: uniwersytety w Gdańsku, Toruniu, Łodzi i chyba oba w Lublinie. W paru gazetach znalazłem coś, co mi się spodobało i pomyślałem sobie, że to warto skopiować. Były to debaty o bieżących, konkretnych, ważnych sprawach – trzeba pamiętać, że to był rok 1992, okres burzliwych przemian. Często znajdowałem w uczelnianych pismach na przykład takie komunikaty, że może na najbliższą wypłatę nie będzie pieniędzy. Debaty toczone na łamach tych gazet dotyczyły spraw zasadniczych – egzystencjalnych, ale także ideowych – dla życia akademickiego.

Zanim zaczęliśmy numerację, przed wakacjami, w lipcu 1992 roku ukazał się numer „0”. To w gruncie rzeczy był informator dla kandydatów. Pisaliśmy o tym, czym jest uniwersytet, o różnych aspektach bycia i życia na uniwersytecie, z przeglądem wydziałów, kierunków itd. I to było takie wydanie przedpremierowe, okazjonalne.

Zakładałem również, że gazeta stanie się przedsięwzięciem, które będzie – w miarę – na siebie zarabiać. Stworzyłem biznesplan, bardzo idealistyczny zresztą, kalkulując, że będzie to gazeta płatna i jeśli cały nakład się rozejdzie, wówczas pismo choć w części na siebie zarobi. Jak się potem okazało, pierwszy nakład – szaleńczy, bo wynosił 2 tys. egzemplarzy – nie rozszedł się (sprzedawany na portierniach wszystkich budynków) nawet w połowie. Zmniejszyliśmy go do 1000, ale i tak nie można powiedzieć, że pismo na siebie zarabiało.

Z kim i dla kogo?

Uświadomiłem sobie, że uniwersytet to przede wszystkim pracownicy – wtedy – ponad 3 tys. osób. To nie jest mała społeczność. Do tego, oczywiście, bodaj 30 tys. studentów. Ale studenci przychodzą i odchodzą, są tu przejściowo. Więc uznałem, że istotne będą takie treści, które są ważne dla pracowników: zarówno dla nauczycieli akademickich, jak i nienauczycieli. Już po pierwszych numerach miałem satysfakcję, że gazeta jest uważnie czytana i komentowana także przez pracowników administracji. Były, rzecz jasna, różne reakcje – niekoniecznie aprobatywne. Ale gazeta była żywa, ludzie reagowali na to, co się w niej pojawiało.

Praca nad pierwszymi numerami okazała się nieco bolesną konfrontacją moich wcześniejszych wyobrażeń z rzeczywistością. Myślałem, że skoro mam zajęcia ze studentami dziennikarstwa, to gazeta będzie pełniła funkcję ich poletka warsztatowego, a jedynym moim zmartwieniem będzie „nadobfitość” tekstów. Drugim filarem mieli być pracownicy uniwersytetu i tu czekało mnie wielkie zadanie – rozpoznanie tego potencjalnego zaplecza pisarskiego. Okazało się to dość żmudne – byłem osobą nową w społeczności uniwersyteckiej. Jestem wprawdzie absolwentem UŚ, ale po 20 latach moje rozeznanie w Alma Mater było mocno ograniczone. Największą porażką było właśnie to, że nie udało mi się, mimo prowadzonych zajęć warsztatowych, rozpoznać i przywiązać do gazety grupy stałych współpracowników spośród studentów. Oczywiście, było parę osób, które, nawet pokończywszy studia, pozostały w kontakcie z gazetą. Można powiedzieć, że eksploatowałem je pisarsko. Wśród nich była, między innymi, Kasia Bytomska, która brała na siebie ciężar przygotowywania bardzo wielu ważnych tekstów – jak np. rozmowy z kandydatami na funkcje rektora w jednej z uniwersyteckich kampanii wyborczych. W tym miejscu muszę dodać, że w zasadzie nie było czegoś takiego, jak redakcja. Byłem ja – redaktor naczelny i jednocześnie redaktor oraz korektor – i pani Ola Kielak, ale nie można mówić o zespole. To się nie udało i to odczytuję jako swoje niepowodzenie.

Natomiast miałem wielką satysfakcje, gdy zacząłem odkrywać wśród nauczycieli akademickich potencjalnych autorów. Namawianiu ich do współpracy towarzyszyło napięcie, bo, z jednej strony, musiałem się liczyć z odmową, z drugiej – mogło się okazać, że kompetencje naukowe, badawcze niekoniecznie muszą iść w parze z talentem łatwego, przystępnego pisania dla czasopisma, które nie chciało ani nie miało być czasopismem naukowym. Szczęśliwie, nigdy nie spotkało mnie rozczarowanie. Teksty pracowników naukowych zawsze – tak sadzę – były na interesujące tematy i dobrze napisane. Niektórzy profesorowie „pociągnęli” całe cykle.

Gdy gazeta powstawała, poprosiłem pana rektora Pazdana, aby napisał pismo do wszystkich wydziałów z prośbą o ustanowienie swego rodzaju współpracowników gazety, jej informatorów, „dostarczycieli” informacji. I rzeczywiście na radach wydziałów było to pismo odczytane. Zależało mi, aby gazeta była możliwie najlepszym, najbardziej skrupulatnym rejestratorem zdarzeń w uniwersytecie bo – warto to sobie uświadomić – sieć z portalami i stronami www była wtedy zaledwie w powijakach. Z pewnością wydziały nie były równomiernie reprezentowane w gazecie. Ale byłem sam, nie wszędzie mogłem dotrzeć i dowiedzieć się, a aktywność owych współpracowników w sygnalizowaniu ciekawych czy ważnych zdarzeń była bardzo różna.

Wygląd i kuchnia

Gazeta raczej nie miała stałej liczby stron. Starałem się gospodarować objętością raczej oszczędnie. Inne pisma akademickie były okazałe, „tłuste”, na eleganckim papierze – nawet jak na ówczesne czasy – w błyszczących okładkach, z kolorowymi zdjęciami. Ja jednak miałem nawyk dawnych czasów, że gazeta jest papierem ulotnym, więc nie musi być bardzo trwała. Żywiłem też przekonanie, że w stanie ówczesnej mizerii finansowej uczelni rozdęta objętość lśniącego i kolorowego papieru byłaby odmianą kwiatka na kożuchu. Ale może nie miałem w tym racji, może gazeta była zbyt zgrzebna?

Pisma sam nie łamałem, tu bardzo pomocny okazał się pan dr Zbigniew Kantyka, kolega z Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UŚ, który oprócz tego, że jest politologiem i nauczycielem akademickim, zawsze był pasjonatem komputerów. Niezależnie od swoich zajęć prowadził nawet pracownie komputerowe. Był doskonałym łamaczem, znającym się na programach służących do komputerowego składania gazety. Natomiast o wykonanie projektu i makiety pierwszej strony poprosiłem mojego znajomego, nieżyjącego już, bardzo dobrego kolegę, grafika gazetowego i plastyka – Ryszarda Twardocha. To był grafik, który należał do jednych z pierwszych absolwentów wówczas filii krakowskiej ASP w Katowicach. Był przez całe życie zawodowe szefem działu graficznego w „Trybunie Robotniczej”, także autorem grafik satyrycznych, plakatów i grafik książkowych. Od niego zdobyłem wiedzę o łamaniu gazety i o wielu ważnych kwestiach związanych z komponowaniem pisma w całość. I tak, jak długo kierowałem gazetą, trzymałem się tego projektu. Trudno mi oceniać go dzisiaj, może był nazbyt tradycyjny. Wówczas w gazetach zaczęły ujawniać się nowe trendy dotyczące grafiki prasowej, np. w „Wyborczej” i jej magazynach. Pojawiła się też nowa – irytująca – moda podporządkowywania treści grafice. Kładę to jednak na karb mojego przywiązania do tradycji, wedle której grafika ma wspomagać treść, wspierać jej percepcję a nie dominować.

Teksty do gazety były dostarczane w formie maszynopisów. Pani Ola Kielak przepisywała je na komputerze i dyskietkę z artykułami oraz z makietą otrzymywał pan dr Kantyka, który w domu, na swoim komputerze, łamał całość. Następnie dostarczał mi wydruki stron do korekty czy przeróbek, np. gdy coś się nie mieściło lub nie pasowało. Z dzisiejszej perspektywy – to była manufaktura.

O czym gazeta?

Z aprobatą rektora Pazdana spotkała się prośba o zgodę na moje uczestnictwo w obradach Senatu UŚ. Zauważyłem, że w innych gazetach były sprawozdania z takich posiedzeń. Uznałem, że to, co się na nich dzieje – prowadzone dyskusje a nawet spory – są szalenie ważne i z pewnością interesujące dla całej społeczności akademickiej. Było to ważne tym bardziej, że jednocześnie pełniłem funkcję rzecznika prasowego uniwersytetu. Pan Rektor, oczywiście, poprosił Senat UŚ o zgodę, którą uzyskał i w ten sposób stałem się, autorem czasem dosyć obszernych, relacji z obrad Senatu. Wydaje mi się, że w bezstronnym relacjonowaniu tych posiedzeń nie doznałem jakichś poważniejszych porażek.

Oprócz relacjonowania bieżącego życia uczelni, ważnych wydarzeń, uroczystości, konferencji, w gazecie pojawiały się ciekawe, wspomniane już cykle. Wspaniały cykl – wolno je, sądzę, nazwać esejami – przygotowała pani profesor Ewa Chojecka. Powstał na kanwie jej podróży do Izraela. Poszczególne pasjonująco opowiadały o tamtej rzeczywistości, ale w powiązaniu z historią. Pani profesor jest bielszczanką, w Bielsku- Białej przed wojną mieszkała duża społeczność żydowska, potem wiele osób wyjechało do Izraela i to właśnie na ich (lub potomków) zaproszenie pani profesor odbyła podróż do tego kraju. Innym interesującym autorem był profesor Krzysztof Rostański, który po swoich pobytach na Kubie przedstawił cykl artykułów poświęconych temu krajowi. Pisał o swoim postrzeganiu Kuby w kontekście wielkich napięć, które towarzyszyły różnym jej okresom. Tego typu teksty – a wypada tu jeszcze jako autorów wymienić panią profesor Eleonorę Udalską, profesora Marka Piechotę – lokowałem na ostatniej stronie, najczęściej z przerzutem na stronę przedostatnią. To były czytadła, ale czytadła, w moim przekonaniu, godne uniwersytetu, bardzo ciekawe, edukujące czy popularyzujące.

W 1994 roku weszła ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych i wówczas uznałem, że temat prawa autorskiego i własności intelektualnej może być bardzo użyteczny dla ludzi Uniwersytetu, począwszy od studentów, po nauczycieli akademickich. Poprosiłem profesora Andrzeja Szewca – profesora prawa, szefa katedry na Wydziale Techniki – który był specjalistą zarówno od prawa własności przemysłowej (patenty, wynalazki), ale jednocześnie jedynym w tamtym czasie specjalistą wśród prawników uniwersyteckich od prawa autorskiego. Profesor Szewc przygotował cykl bodaj 4 publikacji o nowym prawie w kontekście jego znaczenia na uczelni wyższej.

Znacznie trudniejsze okazało się dla mnie dotarcie do potencjalnych autorów tekstów z obszaru z nauk ścisłych na Uniwersytecie Śląskim. Ale byli np. panowie profesorowie: Jerzy Mioduszewski, matematyk, czy Jerzy Warczewski, fizyk, którzy często pisywali do gazety, informowali o ciekawych wydarzeniach i konferencjach lub zgłaszali jakieś interesujące inicjatywy.

Ważny był także cykl prowadzony przez pana Macieja Uhliga z ówczesnego Centrum Techniki Obliczeniowej. Uniwersytet przygotowywał się do „rewolucji” informatycznej, powstawała sieć, do powszechnego użytku wchodził internet. Pan Uhlig w długim i interesującym cyklu przybliżał problemy informatyzacji, internetu i sieci.

Na łamach gazety pisarsko zaistniała też pani profesor Zofia Ratajczak, psycholog. Prowadziła cykl, który na swój użytek nazwałem „świecką homilią”. A traktował o różnych aspektach bycia etycznym w nauce i o innych współczesnych wyzwaniach moralnych, zawsze jakoś osadzonych w kontekście życia uniwersyteckiego. Zapamiętałem także dwóch innych profesorów-autorów – Jacka Wodza i Grzegorza Rackiego – którzy objawili się nie tylko jako autorzy ważnych i doskonałych tekstów dotyczących jakości „uprawiania” nauki, jej wyznaczników i kryteriów, ale także jako osoby obdarzone temperamentem publicystycznym. Ich teksty zawsze docierały do gazety bez zamówienia, zawsze były niejako reakcją, włączeniem się w debatę o najważniejszych problemach szkoły wyższej.

A na koniec, nie od rzeczy będzie złożyć wyznanie, że nie najmniejszą z satysfakcji pierwszego „naczelnego” jest to, iż do dziś zamieszczają w niej swe felietony Stefan Oślizło czy Jerzy Parzniewski. I niech mi wybaczą, że wspominając ich jako felietonistów, pomijam stopnie, tytuły i godności akademickie.

Autorzy: Franciszek Szpor
Fotografie: Agnieszka Sikora