Kiedy zaproponowano mi spisanie refleksji do jubileuszowego numeru „Gazety Uniwersyteckiej UŚ”, ucieszyłam się, ponieważ wiedziałam, że praca rozbudzi wiele wspomnień. Nie myliłam się, jednak nie sądziłam, że wspomnieniom tym będzie towarzyszyło aż tyle emocji.
Podczas pisania tego tekstu wstukałam w wyszukiwarkę „Gazety” swoje nazwisko. Kilka stron z tytułami artykułów mojego autorstwa dosłownie wciągnęło mnie na kilka godzin, przenosząc myślami blisko 10 lat wstecz. Naprawdę ja to napisałam? Nie pamiętam, kiedy przekroczyłam po raz pierwszy próg redakcji, ale pamiętam, że byłam wówczas studentką, znudzoną – przeładowaniem specjalności dziennikarskiej – teorią i poszukującą możliwości sprawdzenia się w praktyce. Nie pamiętam, kto mnie wówczas przyjął, ale pamiętam, że wróciłam z pierwszego spotkania z silną motywacją do pisania i z głową pełną pomysłów na artykuły. Nie pamiętam, czego dotyczył pierwszy artykuł, ale pamiętam satysfakcję i dumę, kiedy trzymałam w ręce numer z moim nazwiskiem pod tekstem.
Pierwsze artykuły pisałam, aby wypracować warsztat. Cieszyłam się, kiedy w redakcji poprawiano błędy, pokazywano mi inne możliwości pracy z tekstem. Chłonęłam wszystko i czułam, że jest to najlepsza lekcja dziennikarstwa na studiach. Pisałam o wszystkim – sprawozdania z konferencji, relacje z imprez organizowanych przez koła naukowe, autorskie artykuły. Szczerze mówiąc, nie zawsze rozumiałam treści specjalistycznych spotkań na poszczególnych wydziałach, ale traktowałam je zawsze jako ciekawostkę. Z uśmiechem wspominam seminarium organizowane na Uniwersytecie przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Wód Kopalnianych. Nie dość, że temat zupełnie odległy mnie – humanistce, to jeszcze część konferencji prowadzona była w różnych językach. By napisać sensowny artykuł, musiałam wypożyczyć kilka książek na Wydziale Nauk o Ziemi i zwyczajnie… uzupełnić swoją wiedzę. Artykuł wciągnął mnie na tyle, że po jego napisaniu umówiłam się na rozmowę z ówczesnym prezydentem Stowarzyszenia i przeprowadziłam z nim szczegółowy wywiad tematyczny, który został odrębnie zamieszczony na łamach „Gazety”. Ta rozmowa pokazała mi, jak wiele jest obszarów, na które zamykamy się, twierdząc, że jest to coś odległego od naszych zainteresowań, i mimo tej odległości, jak bardzo mogą być one interesujące. Zainspirowało mnie to do złożenia w redakcji propozycji nowego działu – „Rozmowa miesiąca”, w którym, co miesiąc, zamieszczałam prowadzone przez siebie wywiady z pracownikami naszej uczelni, zupełnie różnych i często nowych dla mnie specjalności naukowych. Podczas tych rozmów dużo dowiedziałam się o pracy w cyberprzestrzeni, procesie kształtowania się tożsamości w sektach, metodologii różnych nauk, biologicznych podstawach emocji. Odwiedziłam plan filmowy, laboratorium chemiczne, brałam udział w eksperymentach prowadzonych na fizyce, przysłuchiwałam się próbom Studenckiego Zespołu Pieśni i Tańca „Katowice”. Rozmawiałam z pracownikami naszej uczelni o ich sukcesach naukowych, prywatnych hobby, planach i prognozach naukowych. To byli często pasjonaci, którzy godzinami potrafili opowiadać, na przykład, o zjawisku burzy. Te pozytywne emocje, czasem nawet swoisty fanatyzm naukowy, zarażały – wracałam do domu, przesłuchiwałam kilkakrotnie dyktafon, konsultowałam mailowo lub telefonicznie z autorami interesujące mnie kwestie, doszukiwałam informacji w książkach. To dla mnie była prawdziwa nauka, prawdziwe studia. A każdy wywiad był jak egzamin z nowo zdobytej wiedzy, z którego najlepszą oceną stawała się pozytywna recenzja w redakcji i druk tekstu w kolejnym numerze.
Nie zostałam dziennikarką, mimo jeszcze kilku epizodów i pracy w różnych redakcjach. Zostałam pracownikiem naukowo-dydaktycznym w Instytucie Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego. Nie szukam dzisiaj pasji i emocji w innych ludziach, w ich pracy naukowej, ale pielęgnuję swoje własne. „Gazeta” przez cały okres moich studiów na Uniwersytecie Śląskim zaspokajała moją ciekawość świata, zachęcając do otwierania wielu nowych drzwi. Rozmawiając z pasjonatami o ich pracy naukowej, zazdrościłam im tego błysku w oku, który towarzyszył opowieściom. Dziś z dumą mogę powiedzieć, że i ja o swojej pracy opowiadam w podobny sposób, pełen tych emocji, którymi zostałam kiedyś zarażona. I sama staram się zarażać nimi moich studentów.
A czasem, idąc na spacer z moim niespełna rocznym synkiem Juliuszem, opowiadam mu, po co biedronce kropki, uśmiechając się w duchu na wspomnienie jednej z rozmów na ten temat na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska UŚ.