Z pewnymi obawami, ale i z przyjemnością przyjąłem Pani zaproszenie do snucia kombatanckich wspomnień o początkach moich kontaktów z „Gazetą”. Przypadkowych czytelników, którzy nie mogą powstrzymać się przed przeczytaniem tego tekstu – wyraźnie sugerującego prywatną korespondencję – informuję, iż otrzymałem od Pani Redaktor pisemną propozycję do sprokurowania takowych wspominek. Możecie więc Państwo czytać spokojnie bez obawy naruszenia prywatności tego listu. Wiem, wiem, taka zgoda psuje całą przyjemność czytania. Bida jednak z tym, że jakość tych wspomnień może być nieco wątpliwa. Wchodzę bowiem w wiek, w którym doskonale pamięta się szczegóły z dzieciństwa bądź wczesnej młodości, ale przed codziennym wyjściem do pracy trzeba sprawdzać adres instytucji, w której nas zatrudniają. Nie zaszkodzi też zerknąć do dowodu osobistego i przypomnieć sobie, na wszelki wypadek, imię i nazwisko. Stąd też śmiało mogę dyskutować o artykułach, które w połowie lat 60. ukazywały się w „Świecie Młodych”, ale o czym pisałem do „Gazety” przed kilku laty – nie pamiętam. Trochę kokietuję, bo przecież można to po prostu sprawdzić (i tak też zrobiłem) w gazetowym archiwum. Przyznam jednak, że ta łatwość w wysługiwaniu się różnymi wymyślnymi urządzeniami, rzekomo ułatwiającymi nam życie, jest dla mnie nieco poniżająca. Kiedy oddawałem pierwsze teksty do „Gazety”, to miały one formę maszynopisów, które później mozolnie Ola Kielak musiała przepisywać, klnąc pewnie na mnie straszliwie. Pisałem na przedwojennym Remingtonie, którego czcionki miały poważne problemy z zachowaniem (podobnie jak piszący) poziomu. W dziale, gdzie wówczas pracowałem, była już maszyna nowszej generacji, ale za to sumiennie zamykana na kłódkę, pewnie po to, by wraże elementy nie wykorzystały jej do spiskowej antysocjalistycznej działalności. Wspominam o tym tylko po to, by dać odpór tym wszystkim, którzy insynuują, iż zaczynałem od glinianych tabliczek zapisanych pismem klinowym – choć klin pojęciem obcym całkiem mi nie jest.
Nie dość, że jestem wyrodnym potomkiem Mnemosyne (dyrektorka greckiego IPN-u) to na dodatek borykam się z wątpliwościami, których wolałbym publicznie nie ujawniać. No, ale trudno. Istnieje taka teoria, zgodnie z którą tylko pierwsza setka felietonów gwarantuje odpowiednią jakość, później to jedynie powielanie wcześniejszych pomysłów i popłuczyny po niegdysiejszym e s p r i t autora. Ponieważ ja tę setkę mam już dość dawno za sobą, mogę zostać oskarżony o przemycanie towaru nieco podejrzanej jakości. Ale może nikt nie zauważy? A zresztą – parafrazując Antoniego Słonimskiego – możemy butnie zapytać: Czy felietony to zwłoki generała Bema, żeby im honory oddawać? Ot, rzemieślnicza robota i tyle. I nie ma co liczyć na splendory czy towarzyskie sukcesy, że o wprzęganiu się kobiet do karety nawet nie wspomnę. Mogę powtórzyć za Konwickim „W sprawach sukcesu jestem ekspertem. Przypominam kipera win. Kosztowałem cudzych, ale nigdy nie upiłem się własnym”. Chociaż – o ile chimeryczna pamięć mnie nie zwodzi – raz, przez krótką chwilę, stałem się czymś na podobieństwo gwiazdy socjometrycznej. Przypomniałem sobie o tym dzięki właśnie „Gazecie”, a konkretnie dzięki rozmowie przeprowadzonej przez Marię Sztukę z prof. Leonardem Neugerem (3/2011). Muszę jednak zacząć od wykopalisk. Kiedyś (lata 70.) odbywał się w Teatrze im. S. Wyspiańskiego przegląd czy też festiwal dramaturgii krajów demokracji – nie pamiętam już czy z dodatkiem „ludowej”. Zapowiedziano przyjazd Teatru im. J. Kochanowskiego z Opola ze Ślubem Gombrowicza. A jako że Gombrowicz objęty był w dawnym województwie katowickim skuteczną anatemą i nie wystawiano go nigdzie i nigdy, gratka wydawała się niezła. Nie muszę dodawać, że nic z tego nie wyszło. Zamiast tego mogliśmy podziwiać dzieło chorwackiego klasyka(!) Miroslava Krležy Bank Glembay Ltd. Zawiedziony pomyślałem, że skoro nie ma żadnych szans na obejrzenie Gombrowicza, to będę musiał sam go sobie wystawić. Przygotowałem monodram oparty na Transatlantyku, a cenzura, wątpiąc w moje artystyczne talenty, zlekceważyła mnie całkowicie. Na jednym ze spektakli, ku swojemu przerażeniu, zobaczyłem kilku pracowników Katedry Literatury Współczesnej, a wśród nich właśnie doktora (wówczas) Neugera. Oszczędzę Pani szczegółowego opisu bezwładu kończyn, jaki unieruchomił mnie na czas jakiś. O dziwo, zostałem jednak przyjęty nad wyraz łaskawie, z dużą dozą pobłażliwości. Już później, rozbestwiony tą akceptacją, dosiadałem się w tzw. ceratce, czyli bufecie przy ul. B. Bieruta (obecnie Kościelna) do dr. Neugera, czym budziłem uzasadnioną zawiść kolegów, którzy uprzedzali: „Pamiętaj, on jest mądrzejszy od Pana Boga, lepiej więc w ogóle się nie odzywaj”. Niestety, zazdrościli mi tej znajomości nie tylko koledzy. Kiedy pewnego dnia odprowadzałem do wyjścia swoją ówczesną sympatię (my, artyści, mamy to powodzenie) zostałem uchwycony żelaznym uściskiem za szyję, tudzież wykręcono mi rękę, choć przyznaję, że tylko jedną. Napastnik o posturze grizzly trzymał mnie za gardło i charczał do ucha: „Gadaj, gdzie jest ten twój Leonard!” Gdyby nie fakt, że założono mi garotę i nie mogłem nic z siebie wydusić, to może bym i powiedział? Grizzly (co w przypadku tego gatunku raczej rzadkość) zionął alkoholem i przyduszał coraz bardziej, przez co moja twarz przybrała barwę sztandaru, który wiele lat później Mieczysław F. Rakowski każe wyprowadzić. Być może byłaby już teraz na ścianie wydziału stosowna tablica ku mojej czci, gdyby nie zwabiony histerycznym krzykiem portierki („Jezus Maria, studenta mordują!”) prof. Wójcik, który chwycił za kołnierz krewkiego funkcjonariusza i sprowadził go do wyjścia. Śliskie, ośnieżone (całe szczęście, BHP przy tym nie było) schody dokończyły dzieła destrukcji, a efektowny rittberger wykonany przez esbeka już na chodniku wieńczył całość. Na tym epizodzie, w zasadzie, zakończył się mój wkład do historii literatury. Ponieważ dzięki „Gazecie” przypomniałem sobie o tym zdarzeniu, teraz z niepokojem otwieram każdy nowy numer, bo nuż coś sobie nowego przypomnę.
Droga Pani Agnieszko! Na Pani ręce składam podziękowania wszystkim Redaktorom Naczelnym „Gazety Uniwersyteckiej UŚ”, którzy od 1995 roku zmuszeni byli tolerować moją, w tym miejscu, obecność. Mało tego. Nigdy (co zawdzięczam niewątpliwie ich nieskazitelnym manierom) nie zostałem: wyśmiany, obsobaczony, ani tym bardziej podduszony (w czym akurat mam już doświadczenie), choć pewnie bywało, że na to zasługiwałem. Jeszcze raz pozdrawiam i życzę, by o każdej nowej gazecie mówiono: „No, wykręcili niezły numer!”.