Mule

Ta stara anegdota ma wielu bohaterów. Najczęściej jednak, jako spiritus movens całego zamieszania, pojawia się Gandhi. To on, podobno, na obiedzie wydanym (na jego cześć) w Londynie, gdy podano karczochy, a do nich miseczkę z wodą do opłukania palców (jako, że wstępna obróbka tego warzywa odbywa się ręcznie, bez użycia narzędzi – co przypominam na wszelki wypadek, gdyby ktoś wybierał się akurat do Londynu), Gandhi wodę wypił, czym wywołał niemałą konsternację. By jednak nie wpędzać Mahatmy w konfuzję, uczestnicy obiadu solidarnie opróżnili zawartość swoich miseczek. Teraz polityka już nie jest tak wyrozumiała dla smakoszy. Przekonał się o tym Jacek Kurski. Wyznał on bowiem skromnie, że dla ojczyzny ratowania powrócił był (na krótko) do kraju, zamiast wieść polityczne „rozhowory” nad miską pełną muli w jakiejś brukselskiej knajpie. Ale czy nasi politycy potrafili docenić takie wyrzeczenie? Pierwsi zareagowali konserwatyści z ugrupowania PiS (Pierogi i Schabowy). Jak to? Zamiast nieść dumnie sztandar z narodowym posłaniem: „Żywią i poją” – Kurski skosmopoliciał na unijnym wikcie i wyparł się rodzimej tradycji. Drugą grupę protestujących tworzyli przyszli kandydaci na europosłów. Do tej pory humory psuła im jedynie nieznajomość obcych języków, ale będąc w większości, czuli się pewnie. Teraz Kurski zabił im ćwieka tymi mulami. Nie dość, że wyglądają dość obrzydliwie, to na dodatek licho wie, jak to jeść. Być może regulują to jakieś unijne przepisy? Jak drania potraktować? Łyżeczką wyskrobać? Nożem ugodzić? Widelcem dziabnąć? Oczywiście, można starą metodą odwrócić uwagę współbiesiadników okrzykiem: „Pali się!” I szybko zsunąć zawartość talerza do serwetki, ale to raczej jednorazowy wybieg. Jak się okazuje, polityka od kuchni bywa jeszcze bardziej bezlitosna od tej oficjalnej. Piotr Adamczewski, dziennikarz „Polityki”, wspominał kiedyś potrawy, do przełknięcia których trzeba było się wyzbyć narosłych uprzedzeń i konsekwentnie dyscyplinować żołądek, by utrzymał się w przeznaczonym dla niego miejscu. Choćby taki tajlandzki balud – jajko niespodzianka, czyli ugotowane na twardo jajo wraz z niewylęgłym kaczym pisklęciem. Albo casu marzu – dwa w jednym, owczy ser spulchniany wytrwale jeszcze na widelcu przez niezwykle żywotne larwy much. Najtrudniejszym zaś egzaminem dla kulinarnego recenzenta „Polityki” było gotowane baranie oko, łypiące z wyrzutem na dziennikarza. „Włożyłem więc oko do ust i pociągnąłem ze szklanki spory haust ciepłej wódki. Poszło!”. Jakże niewinnie prezentują się na tym tle mule Kurskiego. Niewinnie? Ja osobiście za bardzo nie wierzę w tę łatwość wyrzeczeń europosła. Przypomnijmy sobie z lekcji historii: jakże to starożytni Grecy poczynali sobie z rozłamowcami. Używali do tego pozostałości po bliskich krewnych muli. Na połówkach muszli ostryg, zwanych ostrakon, wypisywali nazwiska osób, które naruszyły ówczesną dyscyplinę partyjną (bądź jakąkolwiek inną). Stąd też i popularny dziś w wielu politycznych kręgach „ostracyzm”. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdzieś na obczyźnie, w brukselskiej knajpie, podczas kolejnej próby naprawy Rzeczpospolitej, posłowie Europejskiego Parlamentu pochyleni nad kociołkami omułków znaleźli wypisane na skorupkach tajemniczą ręką prezesa nazwiska: Kurski, Ziobro, Cymański.

PS Mule wyciągamy ze skorupek używając w tym celu – jako szczypiec – muszli innego osobnika. Wspominam o tym tylko na wypadek gdyby znowu komuś z Państwa przyszła ochota na robienie kariery w Brukseli.