Zawsze wiedziałem, że chcę studiować jakiś kierunek humanistyczny. Wybrałem filologię słowiańską na Wydziale Filologicznym UŚ, ale dopiero podczas rozmowy kwalifikacyjnej z profesorem Emilem Tokarzem okazało się, że będzie to język czeski. Urodziłem się w Sosnowcu, ale do matury mieszkałem w Nowym Sączu. Stamtąd do granicy czechosłowackiej było niedaleko, więc miałem już wcześniej kontakt z językiem czeskim i słowackim. Potem wróciłem do Sosnowca na studia.
Uczelnia? Na Pogoni w Sosnowcu. Budynek z dużymi oknami, w starym klimacie. Kojarzył mi się z zaborami. Bardzo długo czułem się tam, jak w szkole. I tak się też zachowywałem. Nie byłem nigdy wzorowym studentem, opuszczaliśmy z kolegami wiele zajęć. Dopiero od trzeciego roku zainteresowałem się językiem czeskim na poważnie. Wszystko zaczęło się od kwartalnika kulturalnego „FA-art.”. Redaktor naczelny, Konrad Cezary Kęder, przygotowywał numer czeski i zgłosił się do Dariusza Tkaczewskiego, który był opiekunem naszej grupy. Przełożyłem kilka wierszy Jáchyma Topola i fragment jego powieści Sestra. Undergroundowa rzecz. Zawsze pociągał mnie u Czechów ten podziemny klimat. Tak zacząłem tłumaczyć.
Potem o książce Topola napisałem pracę magisterską pt. „Biznes, narkotyki i romantyczna miłość. Trychotomia umysłu aktora w powieści Jáchyma Topola Sestra”. Trychotomia, podział na trzy, taka inna schizofrenia. Obrona pracy magisterskiej – to był dramat. Tego samego dnia w Pradze grał mój ukochany amerykański zespół Ministry, który po raz pierwszy przyjechał do tej części Europy. Naprawdę się gryzłem, czy zdawać egzamin w Sosnowcu czy też jechać na koncert do Pragi. Zostałem ostatecznie w Polsce. A Ministry, szczęśliwie, kilka lat temu koncertowali w Warszawie. Byłem tam.
Pogoń była malownicza. Razem z Tomkiem Korgulem, przyjacielem z bohemistyki, a dziś uznanym muzykiem rockowym, spacerowaliśmy po opuszczonych budynkach. Trochę ponura atmosfera, ale inspirująca. Kilka napisanych przeze mnie piosenek jest bezpośrednio wyjętych z czasów studenckich i tych spacerów po Pogoni. W akademiku był klub Remedium, a w nim wieczorki zapoznawcze. Tam byłem też na koncercie Republiki – na pierwszym roku studiów. Grało Radio Rezonans. Poza tym na imprezy jeździliśmy do Katowic. Na Ligocie były klubowe koncerty w Strasznym Dworze albo Za Szybą, do tego plenerowe Juwenalia.
Zawsze interesowała mnie muzyka. Po przyjeździe do Sosnowca próbowałem grać w różnych składach i nagle okazało się, że na moim osiedlu mieszka Mariusz Orzełowski, gitarzysta, który właśnie założył nowy zespół i potrzebował wokalisty. Spotkaliśmy się i zaczęliśmy razem grać. To było na początku 1995 roku, drugi rok studiów. Graliśmy razem pięć lat, potem nasze drogi się rozeszły. Od 2005 roku znów wspólnie gramy, tyle że zmieniła się nazwa zespołu. Nie ma już Młajli, jest Muariolanza.
Nasza muzyka od początku była dziwna. I chociaż ewoluowała przez ostatnie pięć lat i cztery płyty, to nadal jest inna. Wymyśliliśmy etykietę ambient-jazz. Przestrzeń w muzyce, echa, pogłosy, wykorzystywanie dźwięków otoczenia – tym zajmujemy się już od lat 90., zarówno przy nagrywaniu, jak i podczas koncertów na żywo. Mam kamerę pogłosową, dzięki której mogę mikrofonem wyłapywać na przykład dźwięk trąbki, zwielokrotniać go, przyspieszać, zmieniać. Przestrzeń jest ważna. Jazz to improwizacja, harmonia, rytmika. Ambient, natomiast, dzięki swojej przestrzenności i plastyczności, stanowi dobre tło. Normalnie tego nie słychać, ale gdyby je wyciszyć, to okazałoby się, że czegoś nam brakuje. Czasem, gdy znikają inne instrumenty, zostaje samo tło, mgła. To też jest muzyka.
John Cage mówił, że nie ma ciszy, wszystko jest muzyką. Nawet w komorze dźwiękoszczelnej słychać bijące serce. Pamiętam pierwsze eksperymenty Mariusza. Jechał rowerem i nagrywał trące o oponę dynamo, które utworzyło rytm i na bazie tego rytmu nagrywał piosenkę. Albo chodzenie po śniegu. Dwa czy cztery takie trzaski łączy się ze sobą, zapętla i znów powstaje rytm. Nie są to rzeczy nowe, ale my wymyśliliśmy sobie etykietkę, która była nieznana do tego stopnia, że gdy nazwaliśmy Muariolanzę pierwszym zespołem ambient-jazzowym w Polsce, to obowiązuje ona do dziś.
A jeśli mamy naśladowców, to tym lepiej. Od lat piszę też o muzyce, przede wszystkim w „Gazecie Wyborczej”, ale współpracuję z różnymi mediami: radiem, telewizją i serwisami internetowymi. Wychodzę od emocji, którą staram się podeprzeć wiedzą teoretyczną i rozmowami z ludźmi zajmującymi się muzyką. Zawsze wiedziałem, że warto słuchać, warto się dowiadywać. Starałem się być otwarty, chłonąłem informacje. Miałem też poczucie misji. Chciałem promować to, co według mnie jest dobre, ambitne. Często są to zjawiska niszowe, które do masowych mediów nie mają dostępu.
Obecnie jestem z każdej strony muzyki: jako twórca, jako krytyk i jako wydawca – od ponad roku prowadzę wydawnictwo Falami. Trzy w jednym. W pewnym sensie przewidziałem więc swoje życie w tytule pracy magisterskiej.