Powoli, bo powoli, ale zaczynamy odzyskiwać dzieła sztuki, zabrane kiedyś „na pamiątkę” przez „turystów”, którzy w 1939 roku odwiedzili nasz kraj za pośrednictwem biura podróży „SS-Kommando Paulsen”. W ciągu dwóch ostatnich lat wróciły do Polski obrazy: Gersona, Matejki, Fałata, Wyczółkowskiego; odzyskaliśmy „Pomarańczarkę” Gierymskiego, wystawioną przez dom aukcyjny Eva Aldag i XIII wieczny rękopis „Liber de natura rerum” wprost z Sotheby`s. Pomyślnie też zakończono pertraktacje dotyczące zwrotu portretu Jana III Sobieskiego (Auktionshaus City Nord). Dzieła te wracają do naszych muzeów, jako że wymierają „turyści”, a ich spadkobiercy wystawiają odziedziczone dzieła na aukcje, często pewnie nawet nie domyślając się okoliczności, w jakich dobroduszny dziadziuś „nabył” owe cuda. Przypominam, że pamiątkarska pasja to, skromnie licząc, 516 tys. zrabowanych dzieł sztuki, w tym wiele pochodzących z prywatnych kolekcji. Te raczej są już nie do odtworzenia. Cóż, nie każdy może mieć w rodzinie swojego Zdrojewskiego. Pogody dla kolekcjonerów nie ma w Polsce od dawna. Wojna przerwała naturalny ciąg budowania kolekcji, oparty na pokoleniowej sztafecie. PRL też dołożyła swoje. W małych klitkach z ciemną norą, zwaną na wyrost kuchnią, trzeba było ograniczyć kolekcjonerskie pasje do zbierania szpilek z kolorowymi łebkami (był taki kolekcjoner), co zadaje kłam insynuacjom, jakoby do takiego np. M2 zamieszkałego przez dwupokoleniową rodzinę, psa i dwa rowery, nie można było wetknąć nawet szpilki.
Pamiętam z tych lat porady dla miłośników sztuki. Autor sugerował, by zamiast obrazów (które mogłyby zasłonić estetyczną matę słomianą z przyczepionymi doń pudełkami po papierosach), zbierać pocztówkowe reprodukcje dzieł sztuki, co zajmuje znacznie mniej miejsca. Wszystko to jednak drobiazg. Prawdziwy dramat kolekcjonera to… żona! Zbieracze w ogóle nie powinni się żenić. Każda kolekcja w domu to dla żon: rupiecie, graciarnia i ewidentna przyczyna permanentnego bałaganu. I nie chodzi tu wcale o hobbystów gromadzących: dzwony kościelne, latarnie uliczne czy zabytkowe muszle klozetowe. Wystarczą książki. Dla wielu żon książki, owszem, może i ożywiają mieszkanie, ale czemuż ten mąż-idiota nie ustawi ich zgodnie z kolorystyką okładek albo chociaż według formatu? Kością niezgody stają się, oczywiście, półki. Idealne miejsce dla serwisu z Ćmielowa, talerzy z Włocławka i kieliszków z Krosna. Kiedy już trzykrotnie padnie argument rychłego rozwodu – „jeśli coś z tym nie zrobisz” – a mąż nadal swoje, żony zaczynają stosować podstępną, przebiegłą, partyzancką metodę walki. – Pieseczku, przecież nie będzie to przeszkadzało twoim książeczkom, jak postawimy obok na półeczce małą doniczuszkę z prymulką i ten niewielki wazoniczek – pamiętaj, że to prezent od twojej mamy. Chyba nie będziesz takim wyrodnym ojcem, żeby nie znalazło się miejsce na zdjęcia naszego Krzysia? O, tu rameczka z Krzysiem na pierwszej komunii, tu Krzysio na balu maturalnym, a tutaj na wycieczce w Paryżu. Prawda, że pięknie? (Przy okazji, polecam internetowy felieton Jacka Dehnela „Współlokatorzy książek”). – Stefan, Stefan, nie rób takiej miny. Przecież ta figurka sikającego chłopczyka, którą dostaliśmy od Iwonki, idealnie pasuje do Potopu i do Ogniem i moczem.
Faszyzm udało się jakoś zdławić. Standardy mieszkań pozwalają już na takie luksusy, jak wanna ustawiona poziomo. Ale co z żonami? Jeśli za pomocą ustępstw i godnych pożałowania kompromisów udało nam się stworzyć jakiś mały azyl i coś, co od biedy można nazwać biblioteką, to pamiętajmy o ostrzeżeniu Angeli Merkel, jakiego udzieliła w Bundestagu wszystkim mężom: „Pokój, jakim się cieszymy (…) nie jest dany raz na zawsze”. Pora pomyśleć o piwnicy.