Pamiętam ten uczelniany rozgardiasz. Zacząłem studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej, w 1961 roku. Uczelnia znajdowała się w Katowicach, jeszcze w starym budynku przy ul. 1 Maja. Na pewno z języka starocerkiewnosłowiańskiego egzaminował mnie profesor Kazimierz Polański. Odpowiedziałem na zadane pytanie, po czym profesor zapytał, czy chcę zdawać na czwórkę. Niesiony ambicją, mówię: ależ oczywiście! Dostałem więc pytanie o jery, powiedziałem cztery słowa. Profesor Polański przerwał mi, mówiąc: niech się pan cieszy, że ma pan dostateczny. Do dziś nie wiem, co takiego palnąłem. Gdyby od tego pytania zaczął, pewnie bym nie zdał.
Potem zostałem wciągnięty w otchłań dziennikarstwa w Polskim Radiu Katowice. Byłem wtedy na czwartym roku polonistyki. Wolałem być jednak panem redaktorem niż panem magistrem. Zaniedbałem studia i dopiero po kilku latach postanowiłem napisać pracę magisterską. W międzyczasie Wyższa Szkoła Pedagogiczna przekształciła się w Uniwersytet Śląski i na seminarium do profesora Edwarda Polańskiego jeździłem już do Sosnowca. W podobnej sytuacji był też tłumacz, literat i poeta, Feliks Netz, który studiował razem ze mną i także pracował w Polskim Radiu. Pewnego dnia obaj podjęliśmy decyzję, że tę pracę magisterską jednak napiszemy. Potem w radiu, gdzie są takie rozlegle korytarze, wołaliśmy głośno do siebie: „Halo! Panie magistrze! Może pan pozwoli!”. Mieliśmy z kolegą satysfakcję, że możemy tak do siebie wołać.
Moja żona również studiowała polonistykę. Pierwszy raz zauważyłem ją podczas inauguracji roku akademickiego. Ja byłem na czwartym roku, ona na pierwszym. Polonistyka to był babiniec, na stu dwudziestu studentów przypadało nas czternastu, a ukończyło sześciu czy siedmiu. A mimo tego zauważyłem ją w tłumie. Po inauguracji ja, facet ze starszego roku, prowadziłem spotkanie informacyjne, mówiłem o działalności ZSP. Tam ją spotkałem jeszcze raz. W ten sposób trafiło na siebie dwoje polonistów i coś zaiskrzyło.
Byłem bardzo aktywnym uczestnikiem życia studenckiego, zawsze mnie ciągnęło do mikrofonu, kabaretu, występów. W akademiku przy ul. Franciszkańskiej w Katowicach- -Ligocie prowadziłem Akademicki Przegląd Sportowy. Pamiętam transmisję z Turnieju Tenisa Stołowego: Katowice kontra Politechnika Śląska. Miałem magnetofon Tesla, który ważył chyba ze czterdzieści kilogramów. W tle słychać było: pyk, pyk, pyk, pyk…, a ja mówiłem, co się dzieje. Jak to puściliśmy przez radiowęzeł, to po godzinie czy dwóch chłopcy wybiegali na korytarz i krzyczeli: „Zydorowicz! Wyłączcie to już!”. A mnie to nie przeszkadzało – byłem zachwycony, bo przeprowadziłem pierwszą transmisję z „ping ponga”.
W radiu zaczynałem jednak od aktualności. Pamiętam, jak zlecono mi przygotowanie audycji o robotniku, o świetnym przodowniku pracy, który jest jednocześnie złą postacią w swoim środowisku. Jej tytuł brzmiał: „Dwa oblicza Janusza W.”. Poszedłem do „Elewatora” na ul. Warszawską, ale kto się przyzna, że jest łobuzem? Termin audycji się zbliżał i nie wiedziałem, co zrobić. Miałem przecież przyjaciela literata, Feliksa Netza! Wziąłem magnetofon, poszedłem do niego do domu i on zagrał mi Janusza W., a zrobił to tak przekonująco, że audycja została wysłana do Warszawy, do programu ogólnopolskiego. Myśmy się z Felkiem nigdy nie przyznali. Zadanie było fikcyjne, więc się dostosowałem. Realia zostały więc zachowane.
Ówczesny dyrektor radia, Zdzisław Rembiesa, przekonał mnie potem jednym zdaniem, żebym przeszedł do redakcji sportowej. Do mnie to dotarło. Pierwsza transmisja to była próba: mecz Ruch Chorzów – Pogoń Szczecin. Kiedy Ruch atakował, słowa same się układały. Drugą połowę komentował Roman Paszkowski, już na antenę. Mój materiał przesłuchano i stwierdzono, że jestem gotowy. Objąłem dyscypliny po Janie Ciszewskim, który zaczął pracować w telewizji. Brałem wtedy Teslę, już dwudziestokilogramową, i przygotowywałem piętnaście transmisji z hokeja na lodzie na próbę. Dużo zawdzięczam wspomnianemu dyrektorowi. To on widział we mnie sprawozdawcę. Teraz, po latach, wiem, że czuwał nade mną również Roman Paszkowski. Bardzo mądrze mnie prowadził. Podejrzewam, że parę razy zasugerował, żeby właśnie mnie wysłali na mecz zamiast niego.
Ja jestem jak Gerard Cieślik. On zawsze pozostał wierny Ruchowi Chorzów, ja – Katowicom, mimo pokus przeniesienia się do Warszawy. Zaprzyjaźniłem się też z Janem Miodkiem, kibicem Ruchu Chorzów. Często do niego dzwoniłem, kiedy miałem jakieś wątpliwości językowe. Do dziś mam taką książeczkę, jak wymawiać poszczególne litery, dyftongi, spółgłoski w językach obcych, chociaż i z tym bywało czasem zabawnie. Na przykład, w języku holenderskim „g” wymawia się jak „h”, „oe” jak „u”. Był taki bramkarz, którego nazwisko pisało się: de Goey. Zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby nie brzmiało niecenzuralnie, przeczytałem więc [de hej].
Nie byłem łatwym studentem, ale dużą satysfakcje sprawiło mi to, że dostałem dyplom Uniwersytetu Śląskiego. Nie żałuję włożonego wysiłku.