Prodziekan Wydziału Filologicznego dr hab. Krzysztof Jarosz
Wypowiedź prodziekana Wydziału Filologicznego dr. hab. Krzysztofa Jarosza nt. zmian w Prawie o szkolnictwie wyższym

Czy potrzebna nam jest humanistyka?

Z rosnącym niepokojem i poczuciem bezsilności przyglądam się zmianom finansowania działalności naukowej w zakresie dyscyplin humanistycznych, prowadzącym do zastępowania dotychczasowej dotacji, skierowanej bezpośrednio na wydziały, tworzonymi właśnie centralnymi instytucjami, do których należy składać aplikacje o granty.


Taka monopolistyczna centralizacja dystrybucji środków na badania naukowe spowoduje wydłużenie cyklu planowania i realizacji projektów, do czego można się jeszcze częściowo dostosować, pozbawi jednak możliwości realizacji projektów krótko- i średnioterminowych, które – przynajmniej do tej pory – pojawiają się często niespodziewanie, jak np. zaproszenia do współpracy z zagranicznymi ośrodkami, na konferencje etc.

Być może obawy te związane są z przykrymi doświadczeniami, jakie mamy już teraz z funkcjonującym w Polsce systemem przydzielania grantów. Znając dotychczasową ociężałość, zbiurokratyzowanie instytucji grantodawczych i nieżyciowość istniejących reguł rozliczania grantów, niezwykle trudno sobie wyobrazić, że – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – ten system (który ma być wszak monopolem na subwencje naukowe) miałby się w magiczny sposób usprawnić.

Ponadto należy sobie zadać dwa fundamentalne pytania. Po pierwsze: czy potrzebna nam jest humanistyka, i po drugie: czy jest to grupa dyscyplin naukowych całkowicie tożsama z dyscyplinami zwanymi naukami ścisłymi. Odpowiedź na pierwsze pytanie pozwoli odpowiedzieć, czy humanistykę należy finansować. Odpowiedź na drugie jest argumentem za mieszanym, bezpośrednio-grantowym, finansowaniem tej grupy dyscyplin naukowych.

Moja odpowiedź na pierwsze pytanie jest, siłą rzeczy, subiektywna, ale, jak mniemam, przy odrobinie dobrej woli znaleźć w niej można także elementy obiektywne. Otóż, pomijając tutaj jako – moim zdaniem – oczywistą, utylitarną rolę inteligencji humanistycznej w gospodarce i życiu społecznym narodu, i jednocześnie – nie negując w najmniejszym nawet stopniu konieczności doceniania i popierania nauk nie-humanistycznych, na których wynikach opiera się materialna podstawa życia naszego społeczeństwa – należy uznać, że szeroko rozumiana humanistyka ma do odegrania trudną rolę budowania i kultywowania refleksji nad różnorodnymi przejawami życia społecznego. Nasycenie wspólnoty jednostkami do takiej refleksji zdolnymi jest jednym z najważniejszych czynników zachowania tożsamości narodowej i kształtowania społeczeństwa obywatelskiego.

W obliczu anglobalizacji i ameryk(o)lonizacji społeczeństwo polskie pozbawione licznej i dobrze wykształconej – przez… humanistów
– warstwy, skazane jest na proletaryzację i lumpenproletaryzację. Jak się wydaje, każde państwo, zwłaszcza zaś tak ceniące narodową tożsamość i kulturowe imponderabilia, jak werbalnie czyniące to państwo polskie, powinno realnie dbać nie tylko o poziom, ale i o kompletność szeregów polskiej humanistyki. Tymczasem wydaje się, że autorom tej reformy chodzi o stworzenie w Polsce kilku Harvardów, Oxfordów i Sorbon, otoczonych intelektualną Saharą. Istnieje bowiem realne niebezpieczeństwo, że jeśli – na co się zanosi – mniejsze, „prowincjonalne” ośrodki naukowo-dydaktyczne stracą dostęp nawet do tych skromnych środków na badania naukowe, które dzisiaj otrzymują, to nie mając żadnych możliwości wspierania rozwoju naukowego swoich wykładowców, zamienią się z czasem w ośrodki tylko już dydaktyczne i wtedy argument o ich zamknięciu okaże się dla każdego jak najbardziej oczywisty.

Zaznaczam, że nie chodzi mi o popieranie przeciętniactwa. Istnieją u nas i są do tej pory stosowane sposoby kontroli awansu naukowego. Ten, który istnieje w polskiej humanistyce, jest – jak mi się wydaje – wystarczająco restrykcyjny, żeby regulować rozwój kadry naukowej w ośrodkach większych i mniejszych, nie dopuszczając do obniżenia poziomu. Podobnie jest z systemem kategoryzacji wydziałów i innych jednostek badawczych i badawczo-dydaktycznych, na podstawie którego przyznawane są dotąd środki na finansowanie nauki w tych jednostkach.

Odpowiedź na drugie pytanie, a więc czy można traktować dyscypliny humanistyczne tak samo jak nie-humanistyczne, już z góry wywoła zapewne uśmiech politowania na twarzach ścisłowców, ale gwoli prawdy takiej, jak ją rozumiem, uważam, że problemu tego przemilczać nie można.

Rolą nauk humanistycznych, tak jak ją wyżej zdefiniowałem wedle mojego rozumienia, jest z jednej strony wyposażyć społeczeństwo w liczną, silną, wpływową, refleksyjną i opiniotwórczą warstwę świadomych obywateli. Z drugiej zaś (a mowa o tych samych jednostkach przepuszczonych przez heurystyczny młyn humanistycznych studiów wyższych) – dostarczyć temu społeczeństwu, dobrze przygotowanych kadr, gotowych do podjęcia szerokiej działalności dydaktycznej w dziedzinach aktywności społecznej.

Wracając jednak do różnic między „humami” a „fizami” (to z Lema), jednoznacznie należy stwierdzić, że ci pierwsi nie przynoszą gospodarce narodowej, w sensie dosłownym i bezpośrednim, nic. Kto z rektorów, dziekanów, dyrektorów instytutów, drapiąc się po głowie, nie wypełniał (za wolnej Polski, nie za komuny – wtedy to byłoby ideologicznie zrozumiałe!) ponadustrojowej, ale jakże w swej istocie marksistowskiej rubryki „Przydatność prowadzonych badań dla gospodarki narodowej”.

Natomiast współpraca nauk ścisłych stosowanych z gospodarką i obustronne korzyści stąd płynące są jak najbardziej policzalne, co jest tak samo normalne, jak normalnym być powinien fakt, że w trywialnym, mechanicznym, prymitywnie marksistowskim rozumieniu nauki humanistyczne nie oddziałują wprost na wzrost naszej stopy życiowej. A przecież wysnuwanie z tych komunistycznych w swej istocie przesłanek wniosku, że nauki humanistyczne nie powinny być finansowane albo nie powinny być finansowane w stopniu pełnym, bo są mniej bezpośrednio użyteczne, jest najzwyczajniej w świecie polityką krótkowzroczną i szkodliwą.

Powiadacie, że nie stać nas na finansowanie humanistyki? To do zobaczenia w świecie złożonym z samych czytelników tabloidów. Oczywiście, kiedy akurat nie oglądają „Big Brothera” albo z nabożeństwem nie słuchają naczelnego radio-ewangelisty.

Swoją drogą, ciekawym, w jaki sposób uzasadniają swoje badania przedstawiciele dyscyplin teoretycznych w naukach ścisłych. Bez ich podstawowych badań nie byłoby wszak odkryć, które posłużą później do wytworzenia produktu narodowego. Nauki te są tak samo pozornie niepotrzebne, a przecież w istocie równie (choć w inny sposób) niezbędne, co dziedziny humanistyczne.

Wyobrażam sobie bez trudu, że w konkursie grantów obejmującym projekty z szeroko rozumianej humanistyki, projekt choć trochę związany z zastosowaniami praktycznymi weźmie górę nad projektem dotyczącym np. literatury starochińskiej, i być może gdybym ja sam był członkiem komisji i kierował się tą diabelską logiką, też odrzuciłbym projekt mniej aplikowalny.

Po kilku latach bezowocnych starań o grant badawczy, zbudowane kosztem pracy pokoleń naukowców, mniej przydatne „tutaj i natychmiast” ośrodki badawcze będą, siłą rzeczy, sprowadzane do roli dydaktycznej, a następnie rozwiązywane.

Proszę mnie dobrze zrozumieć: (1) wiem, że mamy mało pieniędzy, (2) zdaję sobie sprawę, że nauki, nawet humanistyczne, powinny częściowo poddać się systemowi zdobywania grantów, (3) jestem i ja pragmatykiem, realistą zmuszanym do wybierania mniejszego zła, bo realna administracja nauką wymusza konieczność wyboru, bo nawet najwięksi idealiści zamieszkujący na co dzień swoją wieżę z kości słoniowej – nie chcieliby prodziekana hamletyzującego zamiast podejmującego trudne i kontrowersyjne decyzje.

Uważam jednak, że bogactwem nas wszystkich jest osiągnięty talentem, trudem i wyrzeczeniami naukowców-humanistów potencjał różnorodności; wiem, że w tym wachlarzu często unikatowych specjalności są i takie, które z kretesem przepadną w systemie finansowania nauki, opierającym się wyłącznie o zdobywanie grantów i nie uwierzę w żadne zapewnienia urzędników, że tak nie będzie.

Powstaje pytanie: czy chronić to, co w humanistyce polskiej do tej pory stworzone, a co nie przystaje do liberalnej koncepcji nauki made in USA? Zamknąć, zniszczyć, unicestwić – jest kwestią chwili.

Jeżeli więc nauki humanistyczne są niezbędne i jeżeli nie powinno się ich traktować jak nauk ścisłych stosowanych, oczywistym wydaje się, że z braku lepszego i realnego rozwiązania, należałoby zastosować wobec nich dotychczasowy mieszany system finansowania, oparty zarówno na subwencji pozwalającej na zachowanie potencjału badawczego (zamiast pomniejszać go co roku, jak jaszczurczą skórę w znanej powieści Balzaka), jak i na systemie grantów, na czym niewątpliwie skorzystałyby projekty bardziej pragmatyczne, a jednocześnie mogliby sobie w warunkach dotychczasowego niedostatku jakoś poradzić humaniści z rzadkich i cennych specjalności.

Nie mitologizujmy rzeczywistości, nie ideologizujmy na siłę nauki, nie zacierajmy różnic między naukami humanistycznymi a ścisłymi. Ponadustrojowy, bo najpierw komunistyczny, a teraz liberalny obraz bezpośredniej przydatności i rentowności humanistyki jest prawdziwy tylko w perspektywie długoterminowej i niedosłownie ekonomicznej.

Skoro stać nas na ochronę foki szarej, na introdukcję rysia do Kampinosu, skoro stać nas masochistycznie na budowę kosztownych stadionów, na których zwyciężać będą obce drużyny, to czyż nas – mocarstwo igrzyskowe i hojnego płatnika decyzji podejmowanych przez Komisję Majątkową – nie stać na sfinansowanie badań garści humanistów na tyle szalonych, żeby poświęcić swoje życie na zgłębianie spraw, które obchodzą może niewielu, podobnie jak niewielu, bądźmy szczerzy, obchodzą rysie? Dobrem narodowym są i foki szare – z samego faktu, że są, i humaniści – najbardziej nawet zdawałoby się niepożyteczni – za to, że przechowują i rozwijają dziedzictwo pokoleń uczonych, równie ważne dla naszego patrymonium narodowego i światowego, jak geny morświnów i kozic górskich.

Gdyby mój apel nie został wysłuchany, w poszukiwaniu finansowania pozagrantowego humanistom z unikatowych dziedzin pozostanie tylko zamienić na gabinety klatki opuszczone przez rysie, a w cieplejsze dni prowadzić seminaria na pontonach w basenach opuszczonych przez foki szare i morświny. Mniemam, że w natychmiastowy sposób doprowadziłoby to do samofinansowania się humanistyki, która na dodatek w bezprecedensowym stopniu zbliżyłaby się do najszerszych warstw społeczeństwa. Należałoby się jednak obawiać, że kilkoro dzieci, nieświadomych groteskowości spektaklu i zafascynowanych pasją, z jaką owe dziwostwory oddają się pracy badawczej, zechciałoby kontynuować kariery swoich, tak niespodzianie odkrytych, mistrzów – aż wreszcie znudzona publiczność, widząc, że humaniści-morświny to coś więcej niż pocieszne show, przestałaby odwiedzać zoo, zmuszając nasz biedny rząd do finansowania kolejnego pokolenia bezużytecznych humanistycznych darmozjadów.

 

 

Autorzy: Krzysztof Jarosz
Fotografie: Agnieszka Sikora