Wstyd, panie Bieńczyk

Działo się to w czasach tak odległych, że (jak mawiał amerykański komik Joe Franklin) Morze Martwe było jeszcze zaledwie chore, czyli gdzieś na początku lat 80., a może jeszcze wcześniej. Ukazały się wówczas w tygodniku „Polityka” na przestrzeni paru miesięcy dwa artykuły, których autorzy poruszyli temat wina. Była to taka – o ile pamiętam – przystępnie podana propedeutyka wiedzy związanej z tym napojem. Nic wielkiego. Rzecz błaha, ot drobiazg, ale puentę tych tekstów pisano już w prokuraturze. Stało się tak za sprawą pewnego szalonego doktora z Krakowa (nazwiska nie wymienię, bo człowiek już nie żyje), niezłomnego rycerza walki ze wszystkim, co łączyło się z przeklętym dlań słowem „alkohol”. Gdy tylko doktor znalazł jakiś tekst nie dość zdecydowanie piętnujący ludzkie słabości, łapał za pióro i pisał skargę wprost do pierwszego sekretarza, uważając widocznie, że problem to tak ważki, iż przekracza kompetencje urzędników niższego stopnia. Prokuraturę wówczas o wszystko można było podejrzewać, tylko nie o poczucie humoru. Sprawę więc rozpatrzono z całą powagą i surowością urzędu, choć sama sentencja wyroku była dość łagodna. Niemniej jednak znalazły się tam ojcowskie upomnienia i nawoływania do większej powściągliwości w drukowanych tekstach. Wspominam o tym z okazji ukazania się książki Marka Bieńczyka Nowe kroniki wina (Świat Książki 2010). Marka Bieńczyka musimy hołubić, gdyż on to jest autorem peanu na cześć kaszy perłowej, którą zjadł był kiedyś w jednym z naszych uniwersyteckich bufetów i zaliczał tę potrawę do największych przeżyć kulinarnych swojego życia – o czym miałem zresztą przyjemność informować w tym miejscu przed paroma laty. Marek Bieńczyk nie dość, że wszechstronnie uzdolniony, to miał jeszcze to szczęście, że urodził się w odpowiednim momencie. Gdyby miało to miejsce 50, 40 lat wcześniej, znalibyśmy Bieńczyka wyłącznie z jego ciężkostrawnych powieści, a umknęłyby nam perełki (niczym z owej kaszy) felietonistyki.

Zawiść, ta okropna przywara ludzkiego charakteru, ma jednak swoje zalety: działa mobilizująco, a nawet twórczo. Pomyślałem sobie – a cóżbyś ty zrobił, profesorze, gdyby książkę tę przez jakieś biurokratycznie nieporozumienie wydano w czasach wszechwładnej komuny i w rezultacie musiał pan przeczytać o swym dziele tekst taki, jak ten poniżej?

Niezbadane są przestrzenie ludzkiej bezmyślności, objawiające się pogardą dla człowieka pracy, wykuwającego w codziennym znoju przyszłość naszej ojczyzny. Podczas gdy zdrowa część narodu musi zmagać się – z przejściowymi, co prawda, ale jednak – trudnościami, grupa lekkoduchów, mając za nic wytyczne ostatniego Zjazdu PZPR, pławi się w kosmopolitycznej lekturze felietonów niejakiego Marka Bieńczyka. Ta bezkrytyczna i niespotykana w socjalistycznych społeczeństwach pochwała snobizmu zmusza nas do zadania pytanie: Kim pan jest, panie Bieńczyk? Jakim prawem kpi pan sobie z polskiego robotnika i chłopa. Opowiada pan, nie kryjąc drwiny, jak to został uratowany (wraz z konkubiną, podejrzewam) w staropolskich Górach Świętokrzyskich przez polskich chłopów jadących furmanką. Zamiast okazać wdzięczność pisze pan: „…z trójki zbawicieli tylko koń nie był pijany”. Oczywiście nie pochwalamy picia alkoholu – zwłaszcza podczas prowadzenia pojazdu konnego, ale pana nie to drażniło. Oto nasi robotnicy rolni pili polskie „Wino Ewa”. I to pana zabolało! Nie pili jakiegoś bordo czy innego bożole, ale wino z polskich jabłek na polskiej, z trudem wydobywanej, siarce wyprodukowane. Wstyd, panie Bieńczyk! Nam nie trzeba takich, pożal się Boże, koneserów. Nasz prężnie działający przemysł warzywno-owocowy da sobie radę bez pana. I nie damy sobie dmuchać w kaszę takim jak pan wykwintnisiom. A swoją drogą; to ciekawe, skąd pan bierze pieniądze na te francuskie frykasy…

Z tą kaszą to już chyba przesadziłem. Trochę mi niedobrze.