Zbieram cięgi od mojej żony, która zarzuca mi: wyjałowienie intelektualne, duchową prostrację, kulturowy nihilizm, atrofię potrzeb wyższych i jeszcze parę obelżywych terminów na "a". A wszystko przez to, że nie chce mi się chodzić do kina. Mało tego. Nie chce mi się oglądać filmów na DVD, a nawet w telewizji. Tłumaczę - kobieto, ja wychowałem się w świecie fikcji i nie potrzebuję dwugodzinnej męki przed ekranem tylko po to, by jakiś cwaniaczek po korespondencyjnym kursie pisania scenariuszy wpędzał mnie w depresję, sprzedając swoje fobie, lęki, strachy, czyniąc mnie współodpowiedzialnym za ponurą teraźniejszość i jeszcze gorszą przyszłość. Zresztą (odgryzam się dalej) wszystko, co najciekawsze w kinie dzieje się poza nim. No, na przykład (zadaję cios ostateczny); kto jest najpopularniejszym polskim reżyserem? Gdzie tam...Wcale nie on, a artysta Łukasz Barczyk. Reżyser ów trafił na pierwsze strony większości gazet po tym, jak zwymyślał od najgorszych polską kinematografię. To znaczy: mówił konkretnie o festiwalu w Gdyni, ale ja wychowałem się w świecie aluzji i niedomówień i wiem lepiej, co autor miał na myśli. Niestety, o twórczości Łukasza Barczyka niewiele mogę powiedzieć, bo nawet gdybym ją znał, to i tak reżyser mi tego zabronił. Otóż w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" (01.10.08) tak oto zamknął mi gębę: "Przyznam, że czytam większość recenzji z przerażeniem. Żyjemy - jak pisał Hermann Hesse w "Grze szklanych paciorków" - w "epoce felietonu": dowcipne, powierzchowne narracje o filmie zastępują rzeczową analizę". Ta i inne refleksje Łukasza Barczyka ukazały się pod tytułem: "Polskie kino potrzebuje swojego Beenhakkera". W pierwszej chwili pomyślałem (cóż za płytka i powierzchowna interpretacja), że tytuł jest idiotyczny. Zmusiłem się jednak (na przemian wkręcając sobie palce w imadło i czytając o literackich planach Kingi Rusin) do rzeczowej analizy. Cóż za genialna analogia! Przecież tak w filmie, jak i w piłce nożnej największe emocje wyzwala w nas nie to, co dzieje się na boisku czy ekranie, ale wszelkie kuluarowe rozgrywki związane z walką koterii o podział kasy. Taki Beenhakker polskiego filmu zająłby się promocją naszego nieudacznictwa, stwarzając iluzję potęgi polskiego kina. Widzowie byliby szczęśliwi, a tzw. środowisko spokojnie mogło żądać większych pieniędzy. Już nawet wiem, jak będzie wyglądała pierwsza konferencja prasowa takiego Beenhakkera.
Dziennikarze: - Panie selekcjonerze. Obiecywał pan gruntowne zmiany w polskiej reprezentacji filmowej. Tymczasem na liście zawodników powołanych do kadry znowu te same nazwiska. W ataku jak zwykle Wajda i Zanussi. Na dodatek zaś sprowadza pan takich weteranów jak: Skolimowski i Żuławski, który nota bene grzał ławę przez kilka sezonów w lidze francuskiej.
Beenhakker Filmu Polskiego: - Nie zaglądam zawodnikom w metryki. Liczy się dla mnie aktualna forma i nie więcej. Dziennikarze: - A gdzie gwiazdy naszej ligi: Piekorz, Rosa, Pieprzyca, Bławut?
B.F.P.: - Owszem, to obiecujący zawodnicy ale jak pan sam zauważył: są dobrzy w polskiej lidze i nie wydaje mi się by stać ich już było na konfrontację z czołówką europejską.
Dziennikarze: - Wyrzucił pan ze zgrupowania zdolnego napastnika Łukasza Barczyka, gdy ten nazwał zgrupowanie "wiochą i obciachem".
B.F.P.: - Nie będę tego komentował. Cenię sobie odmienne zdanie, ale są pewne granice...
Nie muszę dodawać, że po porażkach w Karlovych Varach, Berlinie, Cannes i Łagowie, nastąpi zmiana selekcjonera. Jest już nawet jeden pewny kandydat na męża opatrzności polskiego filmu. Jak to on się nazywa? A chyba Michał Listkiewicz.