Pod bramami językowego kasztelu stoi stara poczciwa "kurwa", wierny towarzysz doli i niedoli polskiej, która służy naszej elokwencji od wieków w chwilach tragicznych i w chwilach radosnych (...). Dla iluż ludzi ten wyraz był zawołaniem bojowym, z nim szli do ataku, umierali z tym słowem na ustach. Takim to cytatem z Melchiora Wańkowicza rozpoczynałem ponad ćwierć wieku temu (obecnych studentów informuję; że było to niedługo po drugiej wyprawie kijowskiej Chrobrego) jeden ze swoich felietonów radiowych, pisanych dla Studenckiego Radia "Rezonans". Byłem z niego szalenie dumny. Po pierwsze dlatego, że został wyróżniony na jakimś konkursie przez samego Piotra Kaczkowskiego. Co dla mnie, człowieka dotkniętego dykcjopatią było niewymownym sukcesem. Po drugie zaś, że przez parę minut mogłem - w imię wyższych celów - pokląć sobie swobodnie na antenie. Pamiętajmy - rzecz działa się w PRL-u, kiedy to publicznie i bezkarnie mogły przeklinać, bluzgać, wyzywać jedynie dwie uprzywilejowane grupy społeczne. Jedną z nich - co zrozumiałe - tworzyli: menele, lumpy, pijaczkowie czyli tak zwana hołota. Druga grupa to artyści a zwłaszcza literaci, choć i wśród plastyków też by się paru znalazło. Kiedy obie te grupy spotykały się na ubitej (przed barem) ziemi, dochodziło do prawdziwego zamętu w sztywnym podziale stosowanym przez teoretyków literatury. W miarę spożywania nie wiadomo już było: kto jest prawdziwym twórcą, a kto tylko imitatorem.
Wraz z postępującą siwizną moje obyczaje wyraźnie jednak łagodnieją i obecnie mogę jedynie podpisać się pod tym, co w tej kwestii powiedział Stefan Meller. Co tu dużo mówić: polszczyzna ma wspaniałe przekleństwa - i pojedyncze słowa, i całe związki frazeologiczne. Język młodzieżowy jest zaś niezwykle inteligentny i dowcipny. Nie operuję nim, bo nie chcę się wygłupiać. Od kiedy zaś w publicznych mediach zaczęło obowiązywać prawo Greshama-Kopernika i prawdziwie męskie, jędrne (koniecznie z wibrującym "r') przekleństwa wyparte zostały przez sflaczałe, obłe, śliskie wulgaryzmy, to stałem się przewrażliwiony niczym pani katechetka. Poziom misyjności publicznej TV wyznaczają teraz prostackie i uciekające się do najbardziej prymitywnych skojarzeń dialogi prowadzone przez boksera Saletę i wyrobnicę estrady Dodę (por. wywiad A. Kublik i M. Olejnik z Andrzejem Urbańskim, G. Wyb. 9.05.08 s 24-25). Nie ma już środowisk nieskażonych grubiaństwem i ordynarnymi manierami (sic!). Czarę przepełnił jak zwykle ks. prałat Jankowski pytaniem skierowanym do ekipy telewizyjnej, czy mają mu zamiar pokazać fiuta. Z głosów dochodzących z okopów św. Brygidy można wnosić, iż trwają tam intensywne prace nad egzegezą tegoż pytania. Ponoć najwięcej zwolenników ma interpretacja w stylu wczesnego Janusza Rewińskiego. Prałat widząc kamery i mikrofony, dał wyraz swym zainteresowaniom artystycznym. Fiut = film i uwentualnie teatr.
I pomyśleć, że dziecięciem będąc (obecnych studentów informuję: że było to gdzieś w okresie formowania się kultury przedłużyckiej) długie godziny strawiłem nad domysłami jakież to przekleństwo mamy za generałem Cambronne rzucać w twarz wrogom nad Wisłą? Teraz pewnie na wniosek KRRiTv prezydent odmówiłby podpisania nominacji Cambronne`a na stopień generalski. Podobno to jego "merd" wyraźnie prowokuje by wetknąć weń biało-czerwoną flagę.