Kampania

Gdy ukaże się ten tekst, wybory będą się toczyć pełną parą. Pełna para na uniwersytecie oznacza, że zwiększa się nieco liczba zebrań - bo trzeba wybierać elektorów, rektora, prorektorów, dziekanów, prodziekanów, dyrektorów, zastępców dyrektorów, przedstawicieli. Wzrost osobogodzin wysiedzianych na tych spotkaniach tak bardzo wyczerpuje znamiona kampanii wyborczej oraz jej potencjalnych uczestników, że poza owymi liturgicznymi zgromadzeniami niewiele już się dzieje. Być może jest to objaw normalności, dowodzący raz jeszcze, że normalność uczelniana z normalnością świata pozakampusowego bardzo mało ma wspólnego. Żeby bowiem dojrzeć do piastowania uczelnianych funkcji, albo raczej żeby społeczność dojrzała kandydata do ich piastowania trzeba bardzo długo terminować i wykazać się rzetelnymi osiągnięciami. Gdy człowiek napisze kilkadziesiąt czy kilkaset prac, dorobi się uznania w świecie nauki; w oczach swych koleżanek i kolegów zasługuje tym samym na obsadzenie w roli rektora czy dziekana, to na ogół nie traktuje tych zaszczytów jako ukoronowania swej kariery, ale raczej jako obywatelską powinność - ktoś musi to robić i robi zazwyczaj ten, który nie jest dość asertywny, by się oprzeć naleganiom. Jest to zjawisko absolutnie niewystępujące w świecie polityki, co najmniej od czasów Witosa - podobno oderwanego od pługa i niemal siłą do rządu doprowadzonego.

Skoro kampania wyborcza na uczelniach praktycznie nie istnieje, to zainteresowanie mediów całą tą skomplikowaną procedurą jest raczej umiarkowane. Żeby nam się jednak nie nudziło, prasa z "Gazetą Wyborczą" i tygodnikiem "Wprost" na czele postanowiły wstrząsnąć polską nauką i polskim szkolnictwem wyższym. Zaraz po środzie popielcowej zaczęły się gazetowe rekolekcje dla nauczycieli akademickich. Dowiadujemy się o betonie, lenistwie, miernocie, degrengoladzie, zacofaniu, wleczeniu się w ogonie wydarzeń i w ogóle, i w szczególe i pod każdym innym względem. Są w uczelniach rachunki krzywd, obce pióro ich też nie przekreśli, ale ten gwałtowny atak mediów tak różnych jak,,GWÓ i,,WprostÓ musi budzić zdumienie. Zwłaszcza, że od razu znalazło się remedium na wieloletnie ponoć zaniedbania. Środki są tak proste, że tylko gnuśni uczeni nie mogli na nie wpaść. Otóż należy wyznaczyć parę uczelni (wy będziecie Oksford, wy Cambridge a wy MIT). Tym się będzie płacić, zaś reszta - do sektora edukacyjnego. Za to nie będą musieli wykazywać się publikacjami. Przy okazji wyrówna się poziom, równając do dynamicznych uczelni prywatnych. Ich dynamizm ograniczają drugoetatowi profesorowie, którzy generują koszty. Doktorzy są tańsi, więc zniesie się wymagania formalne do prowadzenia kierunku studiów. Nastąpi wreszcie demokratyzacja edukacji. Prawdziwą nauką zajmą się panowie, a dokładniej pracownicy PAN-u. W przeciwieństwie do uczelni, PAN to prawdziwe zagłębie noblistów. Najlepsze polskie uniwersytety są w trzeciej czy czwartej setce światowych rankingów. PAN na pewno mieści się w pierwszej setce rankingu akademii nauk.

Jest o czym dumać i czego współczuć tym, którzy z wyroku elektorów będą musieli przez cztery lata radzić sobie z beznadziejnym prawem, brakiem pieniędzy i nadmiarem prostych rozwiązań.