Uniwersytet szkołą dobrego smaku

Październikowa cisza przedwyborcza sprawiła, że nawet stare telewizyjne wygi wpadły w lekką panikę. A wszystko to z troski o widza, który po raz pierwszy od dwóch lat nie miał szansy usłyszenia swego ulubionego leitmotivu, zaczynającego się od słów: - Ja panu nie przerywałem! W radiu, zamiast coniedzielnej porcji wzajemnych obelg, tym razem dla kontrastu, rozmowy o kulturze, co wyglądało na aluzję niemal na granicy prowokacji. Moja radość była jednak przedwczesna. Oto usłyszałem informację o pewnym, mającym niebawem nastąpić wydarzeniu kulturalnym. Informację -dodajmy -nie całkiem chyba dla mnie przeznaczoną. Brzmiała ona mniej więcej tak: Będzie to typowa performensowa, lajfnajtowa impreza multikulti, z takimi atrakcjami jak: wizualizerki na transspejsie. I czyż może dziwić fakt, że -nim sobie ten komunikat z mozołem przetłumaczyłem - to minę miałem niczym była minister Fotyga pytana o cokolwiek? Założę się, iż parę tysięcy słuchaczy zatęskniło w tym momencie do inwektyw, gróźb, pomówień, szelestu otwieranych teczek i podłej jakości nagrań z podsłuchu. Marna to alternatywa: albo pseudofachowy bełkot albo knajacki żargon. Zatraciła się nam gdzieś ta istotna różnica dzieląca prostotę od prostactwa. A przecież tak niewiele trzeba. Ot, trochę gustu, dobrego smaku, poczucia stosowności i odpowiedzialności... Niewiele? Jeśli ten mój wywód wydaje się zbyt mętny, to już, niczym przedwojenny kelner, w te pędy, padając do nóżek, służę Menu, z którego wybierzemy danie nafaszerowane wszystkimi tymi niezbędnymi subtelnościami.

Oto fragment rozmowy przeprowadzonej na łamach magazynu "Kuchnia" (październik 2007), pomiędzy Markiem Bieńczykiem a Tadeuszem Pióro. Mówi M. Bieńczyk: "Katowice, zima 1995. Uniwersytet Śląski, konferencja. W przerwie konferencji trzeba coś zjeść. -Na pizzę! -wołają więc jedni. -Na kebeb! -wołają drudzy. Ale przyjaciel, profesor Olek, organizator, ciągnie po schodach w dół. Do stołówki uniwersyteckiej. Wyjmuję kwitek, podaję pani. Pani, łups, łyżką cedzakową spuszcza na mój talerz lawinę kaszy perłowej. Polewa sosem, popycha talerz, łapię go w ostatniej chwili. Siadam w kącie, jem. I tyle.(...) Zapomniałem dodać, że w mojej ankiecie na najlepsze danie zjedzone w ciągu ostatnich piętnastu lat ten talerz wygrywa. (...). Pamiętam go, jakby to było dziś. Kęs po kęsie. Wiesz dlaczego?(...) Bo uwielbiam kaszę perłową. A tamta była fenomenalna". Oto na naszych oczach dokonuje się mistyczna niemal przemiana prostackiej (przynajmniej w swej pierwotnej formie) brei w danie urzekające prostotą. Łatwość z jaką profesorowi Bieńczykowi udało się mnie przekonać do znienawidzonej kaszy ma wszelkie znamiona manipulacji, bo jestem profesora wiernym czytelnikiem. Całe szczęście jednak, że trzyma się on z daleka od polityki, bo kto wie, jakie wówczas świństwa przełykałbym z niemym zachwytem na twarzy. A kuchnia polityczna, jak powszechnie wiadomo, jest okrutnie ciężkostrawna.