My tu czekamy na podwyżki dla budżetówki i różne inne dowody uznania dla wytężonej pracy uczonych oraz otaczających ich pracowników technicznych i administracyjnych - a tymczasem gdzieniegdzie akademicy zarabiają zupełnie nieźle. Ostatnio przeczytałem w amerykańskim magazynie,,TimeÓ, że w roku akademickim 2005/06 rektorzy (,,presidentsÓ) dwunastu prywatnych uczelni w USA zarabiali milion dolarów rocznie (każdy z nich!). Dziś to co prawda trochę mniej w złotówkach niż dwa lata temu, ale i tak dość dużo, żeby się odechciało pracować w następnym roku.
W USA panuje krwiopijczy kapitalizm w przeciwieństwie do Europy, gdzie panuje socjalizm, a kapitalizm utrzymywany jest tylko po to, aby dostarczyć pieniędzy na socjalistyczne pomysły. Niemniej trudno uwierzyć, żeby podwładni tamtejszych rektorów zarabiali w setkach, gdy ich szefowie kasują miliony. Zresztą migracja za ocean (Atlantycki lub Spokojny) uczonych z całego świata, może świadczyć o niejakiej atrakcyjności pracy w tamtejszych uczelniach. Problemy z wynagrodzeniami dotykają bowiem kraje bogatsze od naszego. Kilka lat temu we Francji nauczyciele akademiccy podnieśli bunt, bo zorientowali się, że zarabiają na porównywalnych stanowiskach o jedną trzecią mniej niż ich koledzy z Niemiec czy Szwajcarii. Ponieważ nie dysponowali taką siłą jak maszyniści metra, którzy mogą sparaliżować komunikację w stolicy, ani tym bardziej taką jak polscy górnicy, ich protest polegał na solidarnym podaniu się do dymisji wszystkich pełniących jakiekolwiek funkcje: od rektorów po kierowników zakładów. Pierwszym efektem była jeszcze jedna dymisja: ministra szkolnictwa wyższego. Jednak po tej emocjonalnej reakcji rząd poszedł po rozum do głowy i przynajmniej część postulatów uwzględnił. Z kolei w Izraelu zastosowano wariant podobny do ćwiczonego u nas przez lekarzy, którzy odmawiali wypełniania dokumentacji. W Izraelu nie wpisywano ocen z przeprowadzonych egzaminów do indeksów. Po semestrze zimowym trochę się zżymano, ale czekano aż uczeni skruszeją. Jednak w Izraelu nie można liczyć na mrozy, więc zamiast skruszeć, powtórzyli akcję latem. I wtedy wybuchła awantura, bo absolwenci nie mogli uzyskać dyplomów, pracodawcy nie mogli ich zatrudnić, a rodzice byli wściekli, że nie ma materialnych dowodów ich zaangażowania w edukację młodego pokolenia. No i tam rząd też poszedł po rozum do głowy.
Oczywiście w USA obowiązki rektora są zupełnie inne niż u nas i pewnie rady zarządzające szkołami wyższymi wiedzą za co płacą im tyle pieniędzy. Jest to w dodatku posada wysokiego ryzyka, o czym świadczyć może przypadek rektora Uniwersytetu Harvarda, który musiał zrezygnować po wystąpieniu odczytanym jako podważanie kwalifikacji kobiet do pracy naukowej w dziedzinach ścisłych. Muszą ostro walczyć o środki na rozwój i utrzymanie stanu posiadania. Jednak te wysiłki są sowicie wynagradzane, tak jak godziwie wynagradzana jest praca wszystkich zatrudnionych na uczelniach. U nas mówi się o ewentualnych podwyżkach dla profesorów, nie pamiętając o stawiających pierwsze kroki ani o znajdujących się w coraz trudniejszym położeniu pracownikach obsługi, bez których tak duże firmy nie mogą egzystować.