Czas, zwłaszcza ten bezlitośnie upływający, to nienawistny wróg każdego z nas. Prawdziwe jednak to piekło dla starzejących się aktorek - amantek (zwłaszcza tych, których nie stać na operację plastyczną). Dla piłkarzy przegrywających 0:1 (kiedy do awansu wystarczy remis). Dla producentów pasztetowej (nie posiadających lodówek). I dla felietonistów, wierzących w swój proroczy talent. Przekonał się o tym boleśnie Janusz Korwin-Mikke, drukujący swoje teksty w tygodniku "Angora". Felieton z 25 maja b.r. nosi tytuł: Stolica walca.. i, jak zwykle u tego autora, trochę w nim półprawd, trochę obelg i pomówień, trochę politycznej fikcji i dużo zachwytu nad własną inteligencją. Najgorzej jednak J. Korwin-Mikke wypada jako wytrawny demaskator knowań socjalistów. Podpierając się długim Pinokia nosem (organ ten wydłużył się od ciągłego węszenia spisków), J. K.-M. radzi chciwym przestróg czytelnikom: Na wszelki wypadek bardzo proszę przeciwników Anschlusu (to taka subtelność oznaczająca referendum), by głosowali drugiego dnia, czyli w niedzielę! Trudniej IM będzie to sfałszować... Kompletne pudło! Toż właśnie ci głosujący w niedzielę pognębili niefortunnego proroka.
Nie zawracałbym sobie głowy tym chybionym felietonem, gdyby nie przypomniał mi on pewnej opowieści, którą usłyszałem przed kilkunastu laty od pani przewodnik po Wiedniu - żarliwej orędowniczki Miłościwie Panującego Domu Habsburgów. Stojąc przed wiedeńskim Belwederem, w którym 15 maja 1955 roku podpisano Traktat Państwowy, pani ta - nie hamując zbytnio swej egzaltacji - wpadła w euforyczny stan, opisując wybuch narodowego entuzjazmu, który ogarnął Austriaków na wieść o tym, iż kraj ich należał będzie do tzw. wolnego świata. Słuchałem tego ze smutkiem (przeliczając w pamięci przypadające na głowę mieszkańca litry wypitego przy tej okazji Heurigera), jako że u nas takie powszechne święto: ludyczne i patriotyczne zarazem, byłoby nie do pomyślenia. Bo u nas radość z reguły podszyta jest goryczą opartą na niezachwianym przekonaniu, że wcześniej czy później i tak dostaniemy w d... Zresztą, jeśli ONI się cieszą, to znaczy, że coś z tego mają! Całe szczęście, że w 1955 roku J.K.-M. nie pisał jeszcze felietonów, gdyż zamiast karnawału Austriacy spluwaliby ze złością w kierunku Belwederu, wymachując przedrukiem felietonu z Angory, z którego jasno wynika, że ta ich rzekoma "wolność", to nic innego jak rezultat kompromisu zawartego przez KGB z zachodnio-europejską lewicą. Dodajmy, że dla J.K.-M. Unia Europejska, to również bękart poczęty z tego plugawego związku. Oj! Gdzież się podziały te niegdysiejsze piękne spiski Żydów i masonów? Teraz przynajmniej wiadomo, dlaczego (nie licząc paru rachitycznych manifestacji) naród nie wyległ na ulice po referendalnym zwycięstwie. A zresztą, co to za zwycięstwo? Bez ataku na przeważające siły wroga? Bez mszy polowej? Bez popiersia Komendanta? Bez rozczapierzonych palców na kształt litery, której - jak wiadomo - nie ma w polskim alfabecie? I co z tego, że prezydent potarmosił trochę panią Hübner i poddusił nieco Mazowieckiego. On pewnie coś z tego musi mieć. A u nas na polach po dawnym PGR nadal snują się tylko: smutek i melancholia, dalekie od atmosfery Champs-Elysées (zwłaszcza w swej warstwie zapachowej).
Zwycięstwo, bez choćby krzty martyrologii, nie za bardzo nam smakuje. Nie może więc dziwić fakt, że do dzisiaj za najwspanialszą fetę czasów PRL uchodzi ta, zorganizowana z okazji 40 urodzin Adama Michnika (chwilowo na wolności) w domu amerykańskiego korespondenta Michaela Kaufmana. Październik 1986. Na dworze zziębnięte zbrojne ramię partii spisuje wszystkich wchodzących (i kto mówi, że nie było demokracji?) w środku zaś... Ach! Pióra Wyspiańskiego by tu trzeba do opisania tej chaty, nie tyle rozśpiewanej, co rozdyskutowanej. Z powodu nieobecności (usprawiedliwionej) Ob. Wyspiańskiego Stanisława posłużymy się notatką sporządzoną przez Andermana Janusza - świadka zajścia (Gazeta Wyborcza 19-21. 04.2003): A potem gościnny dom wchłaniał kolejnych gości, przybywało ich coraz więcej i można było tylko tkwić bez ruchu w takim ścisku, że każde podniesienie szklanki powodowało splatanie się rękami najbliżej stojących i wyglądało to tak, jakby ci sami ludzie raz po raz pili ze sobą bruderszafty, choć wszyscy się dobrze znali. (...) Było to największe zgromadzenie opozycji, jakie pamiętam, i ostatnie przed zawałem ustroju. (...) Potem ci ludzie, którzy tak zgodnie żeglowali przez tę mroźną noc, nie mieli się już nigdy ze sobą porozumieć.
Wraz ze śmiercią Piotra Skrzyneckiego zgasła ostatnia szansa na to, że znajdzie się w tym kraju grupa ludzi (trzymająca władzę nad narodowym poczuciem humoru) zdolna wykrzesać trochę spontanicznej radości. W swej pomnikowej książce Piwnica pod Baranami czyli koncert ambitnych samouków Joanna Olczak-Ronikier (Joanna Olczak - druga Nike / Luwr na wieść o tym wpadł w panikę to z Rymowanek Szymborskiej), opisując wielkie jubileusze Piwnicy, odziera nas jednak trochę ze złudzeń. Oto słynne Powitanie J.O. Księcia Józefa Poniatowskiego. Wspomina Franciszek Gałuszka: Największe wrażenie zrobił na mnie ten ogromny tłum wlewający się na Rynek wraz z orszakiem księcia. To morze głów, jedna obok drugiej. A potem nastąpiła chwila, którą wspominam z przykrością. Przejście orszaku przez ten tłum do Sukiennic i zamknięcie tym wszystkim ludziom drzwi przed nosem. Jako organizator odczułem to jako wielki zgrzyt - nie doceniliśmy tak wielkiego udziału społeczeństwa. I nagle wszyscy, którzy tam przyszli, zostali sami. Podziela to zdanie i sama autorka: Muszę się przyzna, że i ja zobaczywszy te zielone siatki odgradzające "lud" od bawiącego się "państwa", miałam uczucie pewnej niestosowności. Jak się jednak okazuje, na tej "niestosowności" można zbić niezły polityczny kapitalik. ONI i MY, to wielce wygodny podział, choć dziś już bardziej pogmatwany niż ten u Teresy Torańskiej. Miasto gada o chochołach / Nas nikt nie chce / Nikt nie woła / Kłótnie jakieś są w rodzinie / A ja mam hodować świnie? (Adam Kreczmar: Wesele).
8 czerwca nie będzie naszym narodowym świętem. Bal odwołano, bo blisko 40% obywateli nie pozwoliło sobie wydrzeć (choć komisarze unijni srebrnikami płacili) naszych świętych narodowych cech: malkontenctwa, sceptycyzmu i nadziei na przegraną sąsiada. I choćby nawet zdarzył się cud (wszak żyjemy w kraju, w którym to nie nowość), zawsze będziemy węszyć, kto za nim stoi, i kto na nim dobrze wyjdzie. Na pewno jak zwykle ONI. Na rysunku Andrzeja Czeczota rozmawia dwóch opartych o kosy chłopów: Cholera! Znowu manna z nieba wytłukła owies.