Trwa jeszcze karnawał i trwa jeszcze czas składania życzeń noworocznych. Czas ten w dwudziestym pierwszym stuleciu znacznie się wydłużył, bo jak się ludzie zorientowali w ostatniej dekadzie byłego stulecia, że można celebrować te opłatki bez końca, to w kalendarzu po prostu zabrakło wolnych terminów. Przed Wigilią to ledwie te kilka najważniejszych się odbędzie: rektor, biskup, może jakieś władze zaprzyjaźnionego miasta, ale większość innych musi poczekać do stycznia. Przecież człowiek należy tu i tam, niektórzy są nawet bardzo ,,unależnieni", więc co parę dni musi uczestniczyć w tradycyjnym noworocznym spotkaniu: a to w Towarzystwie Miłośników, a to znów w Korporacji Kolegów, a to wreszcie w Klubie Zwolenników. Dobrze, że duch ekumenii tchnie i jak już nawet katolicki Nowy Rok zrobi się cokolwiek stary i nieświeży, to zawsze można podłączyć się pod prawosławny i nie naruszać aktualności. W miarę rozwoju naszych kontaktów globalistycznych, a zwłaszcza w miarę naszego wstępowania do Unii Europejskiej, powiększa się prawdopodobieństwo, iż nawet odległe nacje zechcą brać udział w tym wstępowaniu i będzie można kontynuować spotkania z okazji chińskiego, wietnamskiego, arabskiego i jakiego tam jeszcze Nowego Roku. Jak się to dobrze zorganizuje, to cały rok będzie nowy, oczywiście ze wszystkimi tego stanu rzeczy skutkami: ferie totalne.
Te spotkania na ogół odbywają się według schematu centralistycznego: grono winszujących udaje się do wybranej osoby, np. do Jego Magnificencji i tam życzy Dostojnemu Gospodarzowi wszystkiego najlepszego, a przy okazji sobie nawzajem też. Czasem zaprasza się Czcigodną Osobę do wybranego pomieszczenia, gdzie zainteresowani się gromadzą, a dalej to już tak, jak przedtem. Porównując te dwa systemy z tradycją ludową, widzimy, że pierwszy nawiązuje do chodzenia z gwiazdą i turoniem od chaty do chaty, z tym, że na przykład na uniwersytecie nie widziałem jeszcze żadnego turonia. Gwiazd i gwiazdorów owszem, nie brakuje. Druga forma celebrowania noworocznych spotkań to jakby wyabstrahowane zebrania w remizie czy też w Kole Gospodyń Wiejskich. Oprócz podobieństwa cech dynamicznych (czyli kto do kogo przychodzi), obie formy wykazują też analogie do swych pierwowzorów pod względem cech gastronomicznych (tzn. kto kogo częstuje). W pierwszym przypadku Gospodarz oferuje małe co nieco (choć na ogół nie wódkę, jak w ludowej tradycji), a w drugim zebrani polegają na domowych wypiekach (choć czasem zakupionych w okolicznych cukierniach - ale cukiernia też w końcu mieści się w jakimś domu).
Istnieje wszakże jeszcze co najmniej jedna forma spotkań okołonoworocznych, którą warto by rozwinąć choćby ze względu na postępującą asymilację Wydziału Teologicznego w strukturach uczelnianych. Otóż okres po Świętach Bożego Narodzenia to czas kolędy, podczas której Dostojna Osoba wędruje od chaty do chaty. Żeby nie było nieporozumień, adaptując tę formę, należałoby również potraktować ją metaforycznie. Nikt przecież przy zdrowych zmysłach nie będzie się spodziewał, że Rektor kolędujący po wydziałach lub innych jednostkach zbierze przy okazji datki na potrzeby ogólnouczelniane. Mógłby się on raczej spodziewać, iż się dowie ile powinien sam dołożyć. Dlatego bezpieczniej byłoby, gdyby Magnificencja kolędował w towarzystwie odpowiedzialnych osób z pionu Kwestora. Osoby te, gdyby roszczenia były zbyt namolne, nuciłyby tradycyjne kolędy, sławiące wyższość ubogiej stajenki nad bogactwem tego świata. A przy okazji dokonywałyby wizji lokalnej: czy to siano przydzielone według rozdzielnika nie marnuje się, czy jest we właściwym tempie trawione i przetwarzane na kolejne sukcesy sławiące dobre imię uczelni. Oczywiście dbając, by te sukcesy nie były zbyt duże, bo duże sukcesy kosztują więcej i nie wiadomo, czy w obecnej sytuacji społeczno-politycznej stać nas na duże sukcesy. Wyobrażam sobie, że podczas takiej roboczo-świątecznej wizyty kolędowej można by sobie wyjaśnić niektóre sprawy i w szczerej naukowej atmosferze obiecać wzajemną poprawę. Oczywiście lepiej dla witających byłoby, gdyby odwiedziny były zapowiedziane. W przeciwnym razie mogłoby się bowiem okazać, że kolęda nie zostanie przyjęta, bo gospodarzy nie ma w domu, choć powinni być. A i Magnificencji mogłoby być przykro, że nie potrafi przenieść się do wyższego wymiaru, tylko bowiem w przestrzeni co najmniej pięciowymiarowej udałoby się wyjaśnić pozorny paradoks: mimo, że znamy współrzędne przestrzenne i czasowe zajęć, podane na drzwiach sali wykładowej i stoimy przed tą salą o oznaczonej godzinie, to jednak zajęć tam najwyraźniej nie ma. Odpowiedź zawarta jest w piątym, lub wyższych wymiarach, w których przebywa grupa ćwiczeniowa wraz z panem asystentem (nie jest zresztą wykluczone, że asystent i grupa, a nawet jej poszczególni członkowie przebywają każdy w swoim wymiarze, jednak bez straty ogólności można przyjąć, iż w całości uczestniczą w spotkaniu noworocznym, spontanicznie zorganizowanym w jednym z pobliskich bufetów).
Wizyta kończyłaby się tradycyjną wymianą obrazków i kalendarzy (tu w ekipie konieczny jest udział pracownika pionu administracyjnego, przebranego za kominiarza). Ta czynność może mieć znaczenie, wykraczające poza wyobraźnię zwykłego szarego uczonego, który w roku ubiegłym dociekał na próżno intencji władz, rozdających kalendarze zawierające dwukrotnie dzień 23 stycznia i dwukrotnie dzień 23 października, za to ani razu 21 stycznia ani 21 października. Być może, oprócz teologii, należałoby zatem uruchomić także przynajmniej katedrę ezoteryki i parachronologii, której badania rozwiałyby mgłę spowijającą przekaz zawarty w wyższości liczby 23 nad liczbą 21 w niektórych miesiącach. Wtedy można by też wcielić w życie jeszcze jedną analogię tradycyjnych ludowych odwiedzin: poprzez spojrzenie w szklaną kulę.