O demokracji nadawców i dyskursie dominującym

W naukowym obiegu humanistycznym funkcjonuje już sporo publikacji traktujących o Internecie. Można w nich dostrzec kilka charakterystycznych podejść do tego fenomenu.

Są więc teksty po wizjonersku natchnione. Ich twórcy rozpływają się w zachwytach nad możliwościami tego medium, podkreślają historyczny i przełomowy charakter rewolucji informatycznej, która zmieni nasze życie i przyniesie panaceum na wszystkie problemy świata a przy tym wykształci nowego człowieka i nowe społeczeństwo (prekursorem tego nurtu był niewątpliwie premier Pawlak, gdy już w 1994 roku wysunął ideę likwidacji Polskiej Agencji Prasowej, bo przecież wszystkie informacje można znaleźć w Internecie. Zapomniał jednak, biedaczyna, że informacje te musi wpierw ktoś w Internecie umieścić; dlatego próba obsługi informacyjnej jego wizyty w USA tylko przy użyciu Sieci, zakończyła się klapą: zapytany amerykański komputer znał tylko jakiegoś Johna Pawlaka, hodowcę pszczół z Teksasu).

Są również wystąpienia pseudoeksperckie, których autorzy za wszelką cenę usiłują sprawić wrażenie niezwykłej złożoności opiewanej problematyki, a przy tym - swojej własnej biegłości w odkrywaniu tajemnic Sieci (jak na razie, zadanie mają ułatwione: wiedza o komputerach i Internecie nie jest u wszystkich jednakowo głęboka; wystarczy więc dobrać odpowiednich słuchaczy, by - opowiadając o sprawach oczywistych dla każdego trzynastolatka mającego w domu komputer - zabłysnąć jako depozytariusz wiedzy tajemnej, niedostępnej przeciętnym śmiertelnikom).

Są wreszcie wypowiedzi wobec Internetu krytyczne, dotyczące przede wszystkim pewnej chaotyczności układu i braku hierarchii informacji tam zawartych (często pojawia się tu metafora śmietnika) oraz jego negatywnego wpływu na kształtowanie społecznej wrażliwości i wzorców kulturowych. Kilkakrotnie już podczas językoznawczych konferencji i posiedzeń byłem świadkiem sytuacji, kiedy po wygłoszeniu referatu traktującego o zagadnieniach lingwistycznych związanych z Internetem dyskusja została zdominowana przez ubolewania nad upadkiem języka, z jakim spotykamy się na stronach sieciowych (przejawem tego upadku miałby być np. dość swobodny stosunek do obowiązującej ortografii, manifestowany zwłaszcza na stronach czatowych i w grupach dyskusyjnych) i zagrożeniami, jakie to niesie dla przyszłego rozwoju języka ogólnopolskiego.

Jako osoba korzystająca często z połączeń sieciowych nie mogę oczywiście zaprzeczać istnieniu inkryminowanych zjawisk. Daleki jednak jestem od poglądu - który zdają się wyrażać przynajmniej niektórzy krytycy - że przyczyna tych nieprawidłowości leży w samym zjawisku Internetu jako takim. Niewątpliwie ma ona podłoże nieco głębsze.

Za jedną z najistotniejszych cech rewolucji internetowej należy, moim zdaniem, uznać to, iż pozwoliła ona wielkim grupom osób - liczniejszym niż kiedykolwiek - włączyć się w publiczny obieg komunikacyjny w charakterze nadawców. Nie bez przyczyny porównuje się tę rewolucję do gutenbergowskiej - która jednak w większym stopniu przyczyniła się do rozszerzenia grona potencjalnych odbiorców niż nadawców tekstów. Podobną rolę miały wynalazki innych mediów, tzn. prasy, radia i telewizji. W XX wieku mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której potencjalna liczba odbiorców przekazu medialnego mogła być bardzo wielka, jednak status nadawcy był wciąż ekskluzywny. Nie każdy mógł napisać i opublikować książkę, umieścić artykuł w poczytnej gazecie, wystąpić w telewizji. Jeśli już mu się to udało, nad kształtem jego wypowiedzi czuwali rozmaici redaktorzy, wydawcy, a czasem też cenzorzy. W krajach demokratycznych taki kandydat na nadawcę mógł, oczywiście, założyć własną gazetę, czy nawet stację radiową lub telewizyjną, wymagało to jednak odpowiednich nakładów finansowych i wysiłku, do którego nie wszyscy są skłonni. Tymczasem Internet umożliwia zostanie nadawcą każdemu, i to praktycznie za darmo, jak przekonuje w telewizyjnych "programach sponsorowanych" dyrektor Telekomunikacji Polskiej wespół z Krystyną Czubówną: starczy mieć komputer, linię telefoniczną, przewód czterożyłowy, prosty edytor HTML i już można udostępnić światu płody swoich przemyśleń w postaci internetowej witryny. Ta swoista demokracja nadawców doprowadziła do odnalezienia się w roli "komunikatorów" osób, które nie są do niej przygotowane pod względem wiedzy językowej i kulturowej (a które były skutecznie odsiewane w poprzednim okresie "nadawania reglamentowanego"). Nadawcy ci po prostu przenoszą do Sieci swoje własne obyczaje (nie tylko) językowe, wraz ze wszystkimi niedoskonałościami, na które w codziennych sytuacjach życiowych po prostu nie zwracamy uwagi, a w pisanej, choć wirtualnej, postaci na ekranie komputera zaczynają porażać. Kiedy więc po nieudanej próbie wysłania e-maila uniwersytecki serwer pocztowy niezbyt ortograficznie podaje mi przyczynę niepowodzenia, nie winię za to abstrakcyjnego Internetu, ani też Uniwersytetu Śląskiego, ale co najwyżej anonimową osobę, która polszczyła angielskojęzyczne komunikaty generowane przez oprogramowanie. Skoro na ulicy, w tramwaju, ba, nawet na uczelnianym korytarzu możemy się spotkać z zachowaniami językowymi niegodnymi Stefana Żeromskiego, nie ma powodu oczekiwać, by w Internecie działo się inaczej.

Ta demokracja nadawców, o której mowa, ma jednak charakter pozorny. Wprawdzie każdy człowiek może na internetowej stronie wyrazić dowolny pogląd, który ma szansę na zaistnienie bądź co bądź w przestrzeni publicznej, nie jest jednak powiedziane, że znajdzie się jakiś internauta, który z jego opinią będzie się chciał zapoznać. Gdy każdy chce i może być nadawcą, dobrem deficytowym staje się odbiorca. Internet stanowi niezmierzone morze witryn, stron i portali, w którym natrafienie na dany adres staje się w dużej mierze dziełem przypadku. Troską nadawcy nie jest więc, w jaki sposób swój komunikat w cyberprzestrzeni umieścić, ale to, by go ktoś zauważył. Dlatego ta sama opinia wyrażona na prywatnej stronie internetowej i, powiedzmy, na pierwszej kolumnie ogólnopolskiego dziennika, ma zupełnie różny status, zdeterminowany liczbą nie potencjalnych, ale rzeczywistych jej odbiorców. Tylko w tym drugim wypadku może się ona włączyć w obręb dyskursu dominującego (termin zaczerpnąłem z niedawnej telewizyjnej rozmowy dwóch feministek), a więc tego, który wypełnia przestrzeń masowej komunikacji publicznej, wpływa na kształtowanie społecznych opinii, ale mimo panującej swobody wypowiedzi, jest ograniczony tematycznie, skrępowany wieloma tabu, okowami political correctness itp. Nadal więc liczą się przede wszystkim dysponenci, którzy dopuszczają poszczególne głosy do obiegu prawdziwie publicznego. Co zastanawiające, szefowie mediów tradycyjnych z upodobaniem wykorzystują ten ludzki pęd do wyrażania opinii. W portalach internetowych, utrzymywanych przez większe gazety, toczą się gorące dyskusje na różne tematy, prawdopodobnie często podsycane przez wpisy osób związanych z redakcją. Część z nich trafia potem na łamy. I nieważne, czy przedmiotem debaty jest ważna kwestia polityczna, czy jedynie koncepcja przebudowy rynku mieście. Najczęściej przywilej druku uzyskują głosy zgodne z tym, co się w żargonie nazywa "ogólną linią pisma". Inne skazuje się na byt tylko wirtualny. W demokracji nadawców obowiązuje więc to samo prawo, które - podobno - daje się zauważyć w każdej demokracji: wszyscy nadawcy są równi, ale są nadawcy równiejsi.