Gdyby tak kiedyś z sejmowej trybuny minister Kołodko opowiedział posłom swój sen - a w przypadku znanego z niekonwencjonalnych sposobów przedstawiania swych gospodarczych wizji ministra nie jest to niemożliwe - w którym to śnie, ministerialny gmach nawiedziłoby 7 krów chudy i pożarło 7-znajdujących się tam na pełnych etatach - krów tłustych, to jak państwo myślicie, jaka byłaby reakcja sali? Jakie pytania ?
Nie wiem czy tak akurat by było, ale jest to bardzo prawdopodobne, odkąd znajomość paru terminów z dziedziny gospodarki wolnorynkowej pozwala tuszować wszelkie niedostatki wiedzy i inteligencji. Wprawdzie nie jest jeszcze tak źle. Jeszcze po chałupach nie wiszą makatki z wyhaftowanym Clintonowskim hasłem: It`s the economy, stupid. Jeszcze niektórym abolicja myli się z aborcją, ale początek już został zrobiony. Niejedno gorliwie odmawiane Ojcze nasz, kończy apostrofa I Balcerowicz musi odejść!
Jeśli chodzi o trudne początki ekonomicznej edukacji, to sam pamiętam pewną telewizyjną debatę, w której to - były już prezydent- Lech Wałęsa naigrywał się z rządzącej wówczas ekipy, rzekomo korzystającej ciągle z gospodarczych planów Gomułki. Na nic zdał się rozpaczliwy protest Ryszarda Bugaja tłumaczącego, że chodzi o Stanisława Gomułkę z London School of Economics. Wałęsa jedynie pogardliwie machnął ręką i z właściwą sobie logiką rzucił na odczepnego: Dla mnie Gomułka,- to Gomułka.
Jeśli już ruszyliśmy tę "puszkę z Pandorą" (to nasza rodzima, sejmowa wersja mitu) - brnijmy dalej. Ja wychowałem się szczęśliwie w czasach, którymi teraz straszy się leniwe dzieci. Dlaczego więc "szczęśliwie"? Ano nauczyłem się wówczas na poły szamańskich sztuczek odczytywania ukrytych zamiarów. Wróżenia z fusów pozostałych po oficjalnym bełkocie, z pustych miejsc zaznaczonych zamkniętym w nawiasie wielokropkiem, z nieudolnie zamazanych białych plam. Czyli głównie z tego, czego nie było. Jeśli prawdą jest, że kształt chińskiego pisma wziął się z pęknięć powstałych na zwierzęcych kościach, wrzucanych do ogniska w celu wróżebnym, to moje pokolenie doskonale czuło pismo nosem, bezbłędnie rozpoznając charakterystyczny dla PRL swąd. Ot, pierwszy z brzegu przykład.
Jeśli w ciągu kilku dni telewizja pokazywała uznanych lekarzy kardiologów, którzy grozili lekkomyślnemu narodowi zawałami, nadciśnieniem i co tu dużo mówić, wieszczyli rychły zgon, a jednocześnie wieczorem puszczano kolejny odcinek "Jana Serce", to dla przeciętnego Polaka sytuacja była aż nazbyt jasna. Łapał nylonową, wiecznie plączącą się siatkę i biegał od sklepu do sklepu, kupując po jednej przydziałowej paczce kawy. Doskonale bowiem wiedział, że to tylko w trosce o jego zdrowie, rząd zmniejszy w najbliższym czasie o połowę import tej niebezpiecznej używki. Wystarczyła transmisja z Opola, gdzie piosenkarka zapewniała, że ...nie z każdej mąki będzie chleb, z każdego jabłka wino.., a już baby w kolejkach przeliczały; o ile podrożeje razowy, a o ile kajzerki. Chłopstwo zaś zaprawione w walce z komuną, kupując jabole, przechodziło z detalu na hurt. Raz w 1976 zaniedbano tych ostrzeżeń, a może dla mieszkańców Radomia i Ursusa były one zbyt subtelne, i wiadomo co się porobiło. Całą podwyżkę trzeba było odszczekać.
Powiecie państwo; prymitywne, naiwne propagandowe chwyty. Tak? No to wykorzystajmy tę metodę (z PRL-owskiego piekła rodem), czytając dzisiejsze gazety.
24 lipiec 2002: "Drogo i marnie", "Jeśli trzeba zamkniemy", "Chcą towaru, za który płacą". To wszystko tytuły z Gazety Wyborczej, a dotyczą tylko jednej sprawy. Otóż Najwyższa Izba Kontroli skontrolowała 25 z 83 państwowych szkół wyższych. Efekty tej kontroli były tak druzgocące, że człowiek pracujący w takiej szkole, jako potencjalny przestępca, powinien chyłkiem przemykać się pod murami domów, by broń Boże nie zostać rozpoznanym przez znajomych i posła Rutkowskiego. Jak wynikało z raportu; szkoły wyższe w pogoni za zyskiem, prowadzą nierzetelną politykę rekrutacyjną, ucząc byle jak, byle gdzie, i byle kogo. Dopiero dwa miesiące później krakowska Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich wyjaśniła nieco przyczyny NIK-owskiej gorliwości. Sprawa jest oczywiście banalnie prosta. Państwo pieniędzy nie ma...I państwo pieniędzy nie da! Taki brak jednak może być kojarzony z bezradnością. A na to państwo sobie nie pozwoli. Pozostaje więc tylko udowodnić, iż rzecz cała nie w braku środków, lecz w złym nimi gospodarowaniu. Trzeba nasyłać kontrolę za kontrolą. Mierzyć powierzchnię przypadającą na 1 studenta, dzielić to przez ilość kilowatów, mnożyć przez zużyte tonery. Jednym słowem, stworzyć taki algorytm, z którego ma jasno wynikać, że nawet przy zmniejszeniu o połowę obecnych dotacji, szkoły wyższe będą opływały w dostatki.
Co roku, z okazji inauguracji, powtarza się ten sam jakże budujący - niczym z elementarza Falskiego - obrazek. Władza brata się ze światem nauki. Politycy wszelkich szczebli, pozwalają się zapraszać na ceremonię. Bo czyż może być coś przyjemniejszego dla polityka od celebry? Początkowo wiercą się niepewnie w tych swoich pierwszych rzędach, a nuż ktoś zapyta : Co pan zrobił dla poprawy sytuacji? Ale nie, nie, spokojnie. Rektorzy wszak to kulturalni ludzie i nie zadają publicznie kłopotliwych pytań.
Stefan Niesiołowski (zgadza się, też nie przypuszczałem, że przyjdzie mi go cytować) w rozmowie z Ewą Milewicz (Gazeta Wyborcza 7.10.02.,s.21):
Słaba to pociecha, że ubóstwu zawdzięczamy moralną czystość i niezależność.
The Times (cytuję za Forum 30.09.02,s.30), podał hiobową dla Anglików informację: Uniwersytet w Cambridge jest w praktyce bankrutem.(...) 50 spośród 172 brytyjskich uczelni ma deficyt bez szans na pokrycie.(...) Cambridge chce się ratować, żądając od każdego studenta po 4 tys. funtów rocznie.
W kręgach zbliżonych do NIK zapanowało - jak podejrzewam - zrozumiałe poruszenie.