Korzystając z zasłużonego wypoczynku po dobrze spełnionym obowiązku chcemy nabrać sił do dalszych trudów nauki w sensie uczenia się i w sensie wymyślania tego, czego się trzeba będzie nauczyć. Podobnie jak wciągu zajęć akademickich obowiązkowe było punktualne pojawianie się na wykładach, ich rzetelne wygłaszanie bądź wysłuchiwanie oraz dokładanie wszelkich starań, żeby proces dydaktyczny toczył się zgodnie ze wysokimi standardami panującymi na naszym uniwersytecie (o czym nieodmiennie zapewnia każdy rektor w dniu inauguracji; jeszcze żaden nie powiedział, że w najbliższym sezonie możemy się obijać) - podobnie w czasie wakacji obowiązkowe jest nabieranie ochoty do kolejnego roku akademickiego. Wypoczęty uczony i wypoczęty student to podstawa procesu kształcenia na miarę wyzwań trzeciego tysiąclecia, oczekiwań władz państwowych oraz zaleceń eurobiurokratów.
Nie po to jednak sami wysilamy mózgi przez tyle lat, żeby teraz po prostu jechać pod gruszę i restaurować siły jak jacyś zwykli wczasowicze bez akademickich stopni albo przynajmniej indeksu. Nauka, jak wciąż słyszymy, czyni nieustanne postępy, więc powinien się znaleźć jakiś prostszy i bardziej skuteczny sposób, eliminujący konieczność wyziębiania organizmu podczas polskiego lata, które jest coraz chłodniejsze ponieważ klimat się ociepla. O niemniejsze dreszcze przyprawia wizja wypoczynku w krajach zacofanych, które ignorując naukowo zaobserwowany efekt cieplarniany wciąż upierają się przy wysokich średnich temperaturach lipca, chociaż, jak już powiedzieliśmy wyżej, ocieplanie klimatu globalnego nieodwołalnie powoduje lokalne kulminacje ery lodowcowej. To zjawisko nawiasem mówiąc występuje nie tylko w klimatologii. Od dekady słyszymy, że rośnie wskaźnik scholaryzacji, że potroiła się liczba studentów i tym podobne wieści mrożące krew w żyłach zwolenników tradycyjnego analfabetyzmu, który panował na naszym globie znacznie dłużej niż eksperyment z oświeceniem ludów. Tymczasem równolegle dochodzą nas informacje, że spada popyt na słowo pisane, co wydawało się dotąd nierozłącznie związane z podnoszeniem poziomu edukacji. Wraz z rozwojem medycyny wzrasta ogólna zdrowotność społeczeństwa, a jeszcze bardziej ilość zwolnień lekarskich, co przyprawia o ból głowy każdego prezesa ZUS-u. Również mój apel o rewolucję eliminującą potrzebę kosztownych i uciążliwych wyjazdów letnich i zastąpienie ich jakąś nowoczesną procedurą regeneracji sił witalnych - czymś w rodzaju pigułki relaksacyjnej (proszę nie mylić z laksacją) - wpisuje się w schemat jedności przeciwieństw, jaki obserwujemy nader często. Otóż niezliczone doświadczenia dowodzą prawdy zawartej w ludowej mądrości "co nagle to po diable". Istnieje także wiele przykładów świadczących, że nauka - uczciwa nauka, jeśli to jeszcze cokolwiek dzisiaj znaczy - mówi "nie wiem", albo wręcz "nie da się". Nie da się skonstruować perpetuum mobile, nie da się na dłuższą metę wydawać więcej pieniędzy niż się zarobiło, nie da się zrobić jeszcze wielu rzeczy, a w każdym razie nie tak szybko, jakbyśmy chcieli. Prawdopodobnie nie da się oszukać organizmu i odpocząć w trzy sekundy. A jednak ludzie, rzekomo coraz lepiej wykształceni liczą na to, że nauka im to zapewni. Polscy politycy dodatkowo wierzą, że nauka to zapewni bez pieniędzy i uporczywie trwają w tym przekonaniu, choć też podobno pobierali nauki - niektórzy są nawet profesorami, a w każdym razie otrzymali absolutorium.
Jednak najgorsze jest to, że również wśród społeczności akademickiej odzywają się głosy każące wątpić w te przymioty nauki, które wydawały się niepodważalne. Wszyscy kiedyś śmialiśmy się z poglądów Łysenki, który ze względów koniunkturalnych zaprzeczał samej istocie postawy uczonego. Ten się jednak śmieje, kto się śmieje ostatni, a do końca żartów jeszcze daleko. Być może wędrując po kraju w ciągu wakacyjnych miesięcy trafimy do Krakowa, miasta, które dla polskiej nauki znaczy może więcej niż każde inne. I być może odwiedzimy Wawel, gdzie niedawno dyrekcja uniemożliwiła dostęp do tzw. magicznego miejsca, czakramu, w którym ludzie rzekomo mieli nabierać sił (widocznie też uważając, że inne sposoby są niepotrzebnie wyczerpujące). Podniosło się larum z powodu tej decyzji, a w chórze potępienia nie zabrakło solistów ze stopniami i tytułami naukowymi. Jeśli nawet nie próbowali dowodzić cudownych własności kawałka muru, to retorycznie pytali "i cóż w tym złego? Przecież ludzie przyjadą, zostawią pieniądze, wszyscy będą zadowoleni". W epoce powszechnej tolerancji nie zaszkodzi tolerancja dla nieszkodliwego oszustwa. Nie chcę tu walczyć z legendą, rzecz w tym, że podobne stanowisko - "cóż w tym złego?" - dominuje coraz częściej w środowisku, które chlubi się rzetelnością, umiłowaniem prawdy i niezależnością sądów. Skąd się w końcu biorą kłopoty ze znalezieniem pracy absolwentów rozmaitych studiów zarządzania, biznesu i marketingu? Być może zbyt często wątpliwości uspokajano słowami "a cóż to szkodzi", że sobie ludzie postudiują, skoro chcą i jeszcze w dodatku przyniosą pieniądze. Nawet poważne kierunki ulegają zarazie komercjalizacji i nastawienia się "na klienta", ucząc go zawodu potrzebnego dziś, choć może już nie za rok. Nie jest wykluczone, że wyższe szkoły prywatne faktycznie osiągną poziom uniwersytetów. Ten globalny sukces lokalnie będzie się tłumaczył na obniżenie poziomu tradycyjnych szkół akademickich, którym działają na własną szkodę, bo cóż to szkodzi.