Myśli rocznicowe

Już nie pamiętam, co to była za uroczystość, ale zapewne inauguracja właśnie Uniwersytetu, bo pierwszy raz rozdano nam togi, mamy iść w jakimś pochodzie... Docent D. jest naprawdę wzruszona i mówi o tym, pełna radosnej powagi, wkładając biret, szukając rękawów w przepastnych fałdach uniwersyteckiego stroju. Ona rozumie: teraz my podejmujemy trud Krakowa, Warszawy, Wilna, Lwowa, Poznania, trud od wieków już uparcie dźwigający w górę polską kultur, ukazujący ludziom inne, szerokie horyzonty - trud poszukiwania prawdy i wychowywania autentycznego homo sapiens.

"My, uniwersytet, my - wreszcie na Śląsku uniwersytet” powtarzam w myśli za D., ale jakoś tak bardzo się wzruszać nie mogę. Tak, to ważny moment, ale czy to prawdziwy p o c z ą t e k tej śląskiej almae matris?

25 LAT CZY 43?

Uniwersytet w 1968 roku nie powstał na jałowym ugorze. Powstał przecie ze złączenia się 2 szkół wyższych: Filii UJ i Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Przyszłam na tę WSP w 1955 roku, w 2 lata po rozpoczęciu pracy katedry języka polskiego, w 5 lat po utworzeniu (po raz drugi) katowickiej WSP. I realizowaliśmy program polonistyczny niemal identyczny, jak n uniwersytetach; tak samo jak na uniwersytetach dbało się o rozwój naukowy, a młodzi ludzie tak samo robili doktoraty i habilitacje choć w warunkach trudniejszych niż na uniwersytetach, bo bez potężnego zaplecza bibliotecznego, jakie było np. w Krakowie. I nieraz trzeba było tam właśnie dojeżdżać, aby uzupełniać lektury.

Poza tym w tych pierwszych latach (zarówno WSP jak i UŚ) większość naszych pracowników to byli właśnie wychowankowie (czy nawet b. .asystenci) UJ. Czuliśmy się w pełni spadkobiercami jego nauki i nawet w ściśle naukowym zakresie kontynuowało się krakowskie szkoły naukowe, z których wyrośliśmy.

Nasza katedra językoznawcza była swoistym poligonem krakowskich językoznawców. Wiedząc, że nie można zacieśniać się do swojego (wtedy niewielkiego!) środowiska, zapraszaliśmy na wykłady różnych naukowców z Krakowa (mniej - z Warszawy), tak że przez naszą katedrę przewinęło się* wielu znanych dziś profesorów: L. Bednarczuk, Z. Gołąb (dziś w USA), M.Honowska, S. Jodlowski, M. Kucała, Z. Kurzowa, W. Mańczak, W. Pisarek (u nas się doktoryzował), K. Pisarkowa, K. Polański, J. Puzynina (z Warszawy), F. Sławski, S. Urbańczyk, A. Zaręba, M. Zarębina i jeszcze inni!

Komu w Krakowie było za ciasno, przyjeżdżał do nas. Widocznie znajdowano u nas przychylną atmosferę, wdzięcznych studentów, życzliwych kolegów i uczniów. Dlatego pytam: kiedy był początek? Może ten rok 1950 (utworzenia WSP) jest równie ważny jak 1968? A więc nie ćwierć wieku, ale już pół wieku blisko?

TU TECHNIKA, TAM BELETRYSTYKA

To było koło roku 1960. Weszłam do dużej księgarni w Katowicach, chyba przy ul. Warszawskiej, pytam o jakiś podręcznik naukowy z zakresu filologii - nie pamiętam, ale o jakiś taki dość elementarny. Młody sprzedawca niefrasobliwie wzrusza ramionami i wskazuje: "Tu na lewo - technika, a tam - na prawo - beletrystyka" i koniec, kropka, wszystko. Nawet mu do głowy nie przyszło, że może być coś trzeciego - tzw. nauka i to jeszcze - humanistyka!

Taki był wtedy przeciętny krajobraz katowicki. Podkreślam - przeciętny; bo było już trochę wtedy w Katowicach placówek uczelnianych, ale w świadomości przeciętnego katowiczanina nie miały one wielkiego znaczenia. Zrozumiałe, że w stolicy okręgu przemysłowego liczyła się przede wszystkim technika. Dla rozrywki - beletrystyka. Można się jeszcze czymś innym a umysłowym zajmować?

Smutny był ten krajobraz i nie będę teraz omawiać przyczyn tego wyjałowienia kulturalnego ówczesnego Śląska, bo już inni to robili, przyczyny (czy wszystkie?) wskazywali. Jednak była szansa, że uniwersytet ten stan może zmienić.

Uniwersytet to ranga. To siła tradycji i odpowiedzialności. Liczebna i jakościowa siła różnych nauk, do tego w więzi z innymi uczelniami w kraju i - ba! na świecie. Zespół autorytetów naukowych, a - chciałoby się - też moralnych. Miano "student uniwersytetu" obowiązuje, a więc i młodzież inna, ambitniejsza, dążąca do konkretnych celów kształceniowych, za parę, paręnaście lat mająca na różnych polach nową treścią wypełniać ramy życia i pracy mieszkańców tej ziemi.

Tak - uniwersytet to była nadzieja.

Ciągle trzeba było się odszczekiwać. Bo wybrzydzano się (oczywiście poza Katowicami, nie powiem, gdzie): a po co? z czym? z kim? tam? Co to za "uniwersytet"? Wzruszanie ramion, coś jakby obraza, że my na Śląsku ośmielamy się mieć uniwersytet. Bez tradycji. Nowy. Jakiś plagiat, śląski nuworysz.

Więc trzeba było bronić, tłumaczyć, a właśnie przez takie krytyki nabieraliśmy przekornego przekonania o naszej nobilitacji dzięki utworzeniu uniwersytetu, o nowych możliwościach, jakie się przed nami otwarły, o tym, że zaczynamy - dlaczego nie? - współzawodniczyć z innymi wszechnicami. Będziemy współzawodniczyć, bo też jesteśmy uniwersytetem. Więc rosną ambicje, mnożą się plany. I ktoś przytomnie powiedział w dyskusji: "Każdy uniwersytet, nawet najszacowniejszy, k i e d y ś s i ę z a c z ą ł. No, to i wy się zaczynacie, tyle że A.D. 1968, a nie 1364". I cóż to jest sub specie całej historii narodu i pokręconej, niełatwej historii Śląska. A jest racja, żeby był uniwersytet właśnie tu, gdzie jest najgęstsze w Polsce zaludnienie - i zarazem bardzo słaba warstewka inteligencji (zwłaszcza o śląskim rodowodzie).

Tu się więc jakoś obroniło. Ale zaczęły się wnet inne dogryzania.

KOLOR UNIWERSYTETU

0, nie zapomnę tej historycznej chwili, gdy akurat w październiku 1956 roku zajeżdżam pociągiem na stację katowicką i widzę spycha ną w dół, na bruk, tablicę z napisem "Stalinogród".

Tablica upadła, ale na wyrzucenie "Stalinogrodu" ze świadomości przyszło nam długo czekać.

Żadne inne miasto nie zostało dotknięte takim przemianowaniem - tylko właśnie Katowice. I żaden inny uniwersytet nie zyskał przychylnego (w ówczesnej prasie) epitetu "czerwony". To był podobno "czerwony uniwersytet", co podchwytywali i z przekąsem powtarzali koledzy spoza Katowic. Skąd się to wzięło? Jak pisze autor artykułu w "Studencie" z r.1978 (nr 3) "właśnie aktywności organizacji partyjnej, kierowniczej roli PZPR, którą tu widać bardziej niż gdzie indziej, Uniwersytet zawdzięcza prawdopodobnie swój przydomek".

Znów trzeba było wyjaśniać, tłumaczyć, że tyle na tej uczelni czerwieni, co gdzie indziej, tylko że tu ją widać, a gdzie indziej cichsza ona i skromniejsza.

Nie rozumieli. Nie rozumieli, że między Śląskiem a np. Krakowskiem biegła granica niewidoczna, ale tak ostra, jak między dwiema zgoła odmiennymi i obcymi sobie krainami. Mogłam ją zauważyć, bo kursowałam wciąż na linii Kraków - Katowice i mogłam porównywać, tę granicę przeżywać, na własnej skórze czuć te różnice. A kto nie miał porównania, nie rozumiał.

Taka mała, a znamienna scenka (gdzieś ok. 1960 r.). Wywieszam na drzwiach Zakładu ogłoszenie: "W Wielką Środę dyżur w godz...." - no, bo zbliżał się Wielki Tydzień. Moja starsza koleżanka (nie Ślązaczka zresztą) patrzy na kartkę z przerażeniem i szepce: "Aleś odważna! Piszesz o Wielkiej Środzie!" Zbaraniałam. Ani mi w głowie nie postało być odważną! W ogóle nie widziałam problemu, automatycznie użyłam zwykłej nazwy, dobrze wyodrębniającej dany dzień... a tamta już była tak zastraszona, zniewolona, że cierpiała na sam widok terminu o charakterze nieprawomyślnym!

Tak tu było. Istotnie, tak jak pisał autor wspomnianego artykułu, aktywność partii była tu większa, niż gdzie indziej, obecność ideologii wszędzie się czuło i widziało, a to powodowało tu stłamszenie, ściszenie, posłuszeństwo.

A jednak ten "czerwony uniwersytet" ofiarował nowej Polsce takich Ludzi, jak marszałek Senatu, prezes NIK-u (śp. prof. W.Pańko), obecny szef UOPu, jak członkowie Sejmu i różnych centralnych instytucji w kraju.

DO SIEDMIU RAZY SZTUKA

Polonistyka nie była specjalnie hołubiona. Innym wybudowano piękne gmachy, a nas przerzucano z miejsca na miejsce, upychając po kimś wcześniej wyrzuconym. Przeżyliśmy siedem przeprowadzek: ze Szkolnej na Bankową, z Bankowej na Wita Stwosza, z Wita Stwosza na 1 Maja, z 1 Maja na Wita Stwosza znów (ale już od frontowej strony budynku dawnego - i obecnego zresztą... Seminarium Duchownego), z Wita Stwosza do Sosnowca na ul. Bando, z Bando na Bieruta i siódma przeprowadzka - do Katowic na pl. Sejmu ŚL, oczywiście znów po kimś, tym razem po PZPR. Wydaje się, że zostaniemy tu jakiś czas... Siódemka liczba magiczna, to może...

Ile sił i czasu traciło się na te przeprowadzki! Ale fakt, żeśmy rośli, żeśmy się coraz bardziej rozpychali, przenosiliśmy się wciąż, ale do coraz większych, obszerniejszych pomieszczeń. W 1955 roku, gdy tu zaczynałam pracę, było nas na językoznawstwie polskim 4 osoby w 1 salce. Dziś jest nas 40 pracowników - w kilkunastu pokojach. I trzeba przyznać, że warunki mamy tak dobre, jakich pozazdrościć nam mogą koledzy z innych uniwersytetów.

A nasi pracownicy, asystenci czy profesorowie to już - prawie wszyscy - miejscowi, ludzie ze Śląska i Zagłębia, wychowankowie WSP i Uniwersytetu, w znacznej mierze wychowankowie tych dawnych dojeżdżających i przygarniętych przez rozrastającą się uczelnię.

Zwłaszcza filologia rozrosła się niebywale! W roku powstania uniwersytetu była tylko jedna filologia - polska; a dziś oprócz polonistyki mamy jeszcze anglistykę, germanistykę, zaczątki filologii klasycznej, romanistykę, rusycystykę i slawistykę. Pojedyncze (w 1968) katedry rozbudowały się w całe wydziały, grupujące wiele kierunków, jak WNS, który wyrósł z dwu tylko katedr: filozofii i historii.

I jeśli ktoś z przekąsem mówi o zbyt młodych uniwersytetach, to warto mu uświadomić, że więcej pracy kosztuje tworzenie nowej uczelni, niż kontynuowanie już istniejącej. Więc wykonaliśmy tu dużą i trudną robotę. Robotę ważną, bo rozniecenie tak silnego ogniska naukowego promieniującego na Śląsk i Zagłębie było i jest ważne ze względów społeczno-narodowych; zwłaszcza na tym, wciąż jakby pogranicznym terenie.

Więc mamy prawo dziś, w tę 25 (czy 43) rocznicę śpiewać:

Gaude, Mater Polonia!

 

* nie wymieniam tu nazwisk osób stałej, wieloletniej kadry

Autorzy: Irena Bajerowa