Nasz najnowszy doktor honoris causa, Ryszard Kapuściński, wygłosił w przeddzień swej promocji wykład pt. , , Dlaczego piszę? " - przypuszczam, że relację z tego wydarzenia znajdą Państwo w innym miejscu bieżącego numeru, , Gazety". W przeciwieństwie do Kapuścińskiego, większość (jak sądzę) autorów nie zadaje sobie tego pytania. Na uczelni sprawa jest jasna. Studenci piszą, żeby dostać zaliczenie. Administracja pisze, bo bez papierków nie ma administracji. Ci, którzy piszą prace naukowe, przeważnie robią to w myśl zasady, dosadnie wyrażonej przez Amerykanów, którzy mają wyjątkowy talent do wymyślania dosadnych określeń. Zasada ta brzmi, , Publish or perish", czyli (angliści zechcą wybaczyć brak konsultacji co do tłumaczenia), , Publikuj albo giń". To zresztą pokazuje, że tak naprawdę nie chodzi o pisanie, lecz o publikowanie, zaś pisanie jest jedynie środkiem dla osiągnięcia celu. Już samo przywołanie amerykańskiej dewizy dowodzi, że zjawisko jest ogólnoświatowe i nie widać, żeby w najbliższych latach coś się miało zmienić. Oczywiście publikacja swoich wyników jest niezbędnym warunkiem do zaistnienia w naukowej społeczności, ale czasem aż korci, żeby spytać, czy rzeczywiście wszystko jest warte publikacji lub jak wielu jest czytelników (może taniej byłoby zrobić kserokopie notatek i rozesłać je pocztą, albo jeszcze bardziej ekologicznie - e-mailem). No, ale równie dobrze można by narzekać na to, że w tzw. codziennym życiu miernikiem wartości jest pieniądz. Nie wymyślono nic lepszego, więc nie ma o co kruszyć kopii, tylko trzeba wnosić swój wkład w te dziesiątki, a może setki tysięcy artykułów naukowych, które ukazują się co roku jak świat długi i szeroki (a Chińczycy dopiero niedawno włączyli się w produkcję naukową). Podobno ktoś to wszystko śledzi a p. prof. Racki dzieli się z nami w , , Gazecie" najświeższymi doniesieniami z, , Indeksu Cytowań" wykazując, że niektóre publikacje naszych uczonych zostały dostrzeżone. Nawiasem mówiąc, gdyby, , Indeks Cytowań" traktować jako wyrocznię, to np. w sprawie awansów naukowych zamiast czytać recenzje, trzeba by odczekać parę lat sprawdzając, czy osiągnięcia doktoranta lub habilitanta rzeczywiście są na tyle istotne, że ktoś je zacytuje. Na szczęście w świecie nauki silną jest wciąż wiara w człowieka, a konkretnie w mistrza oceniającego adepta, dzięki czemu awanse w ogóle są możliwe. W każdym razie ciekawe, że nawet praktyczni Amerykanie nie wymyślili jakiejś dewizy gwarantującej zbawienie, jeśli to, co opublikowane będzie w dodatku przeczytane, zwłaszcza zaś zacytowane.
Co innego taki Kapuściński. Jeśli zbawienie jest wprost proporcjonalne do liczby czytelników, to Kapuściński wejdzie z butami do nieba. Dla niego sytuacja, w której jedynym kryterium jest ocena kilku recenzentów musi być bardziej egzotyczna niż wojna futbolowa w lapidarium przylegającym do etiopskiego pałacu cesarskiego. Gdyby mimo najlepszych recenzji Kapuściński nie sprzedawał swoich książek, to może zostałby doktorem, lecz nie doktorem honoris causa. Dzięki Bogu i czytelnikom Dostojny Doktor książki jednak sprzedaje, a jego uczestnictwo w naszej społeczności może zachęcić niejednego młodziana i niejedną młódkę do pójścia jego śladem. I przypuśćmy, że w szlachetnym porywie ambicji zechce zostać reporterem - dlaczego nie? - naszej gazety. I tu, Panie Redaktorze, pojawia się problem. Jak wiadomo, gazety żyją z ogłoszeń, ze skandali i z egzotyki. Ogłoszeń nie zamieszczamy (a właściwie dlaczego? ), egzotyka ogranicza się do niewielu zagranicznych studentów oraz do szamańskich wysiłków wielu ludzi, którzy chcą wykształcić licznych studentów za małe pieniądze w nielicznych salach dydaktycznych. A skandale? Gdy ostatnio zanosiłem Panu Redaktorowi moje zapiski i przechodziłem przez parkingi wokół rektoratu, to poczułem lęk: już nawet mój żelazny "parkingowy" temat zardzewiał! Dziękujemy ci, administracjo! Ale z czego ma żyć reporter? Już nawet "uniwersytutki" (genialny neologizm, na który, "Gazeta" powinna mieć copyright) nie bulwersują, a przynajmniej ustały plotki, że pewien portier wynajmował im gabinety naszych uczonych na godziny. Pewien mój znajomy, bywały w świecie, opowiadał, że w jednym z amerykańskich uniwersytetów miejscowa gazeta (tygodnik, Panie Redaktorze!) przez miesiąc żyła aferą prorektora, który żonę, niczym Urban, uderzył w twarz. A u nas? Prorektorzy świątobliwi, paparazzi umarliby z głodu. Rok temu pojawiły się pogłoski o łapówkach na jednym z wydziałów, ale też umarły (naturalnie? ) Nie słychać nawet, żeby przyłapano kogoś na paleniu w toalecie, wbrew zarządzeniu Pana Rektora. Nuda, Panie Redaktorze, nuda i nuda. A może przynajmniej w Kąciku Rozrywkowym jest ciekawiej? Może ktoś słyszał jaką anegdotę lub dowcip na temat członków naszej społeczności? Ludzie, napiszcie o tym do, , Gazety", może być e-mailem. Mam nadzieję, że czasem coś piszecie oprócz prac naukowych i kolokwiów. Dla zachęty dodam, że ostatnio satyrykom dają Nagrody Nobla.